czwartek, 8 kwietnia 2010

Gira wampira

To był piątek. Wkurzyłam się na Jolkę i zwyczajnie zwiałam z pracy. Niech sobie ta ruda małpa nie myśli, że będę siedzieć po godzinach bo ona się obijała cały tydzień! Jolka jest naszą maskotką biurową. Zawsze modnie ubrana, z tipsami długości ołówka, zwykle wisi pół dnia na telefonie i debatuje o wyższości diety kapuścianej nad proteinową. Pracuje już u nas na tyle długo, że zdążyła się zaprzyjaźnić z szefową. Na solarium razem chodzą. Dwa kurczaki z rożna.
- Kasia... - zaczęła, jednocześnie stawiając na moim biurku kubek z parującą kawą.
- Tak?
- Kawę ci zrobiłam.
- A dziękuję ale ja już wychodzę, jest prawie piąta - uśmiechnęłam się uprzejmie.
- No wiem. Ale tego...bo ja mam ten bilans nie dokończony. I miałam nadzieję, że może byś mi pomogła? We dwie się z tym uwiniemy raz-dwa! Tak sobie pomyślałam, że właściwie nie masz się do czego spieszyć, co nie? Co prawda jest koniec tygodnia ale nikt przecież na ciebie nie czeka i w ogóle...
Nie zważając na moje nowiuteńkie plomby zgrzytnęłam zębami. Uwielbiam taktownych ludzi.
- Kot na mnie czeka - powiedziałam twardo - Może nawet miauczy z tęsknoty.
- Nie wygłupiaj się, no! - Jolka przeczesała palcami rudą grzywę - W końcu się lubimy, nie? A przyjaciół się w biedzie poznaje podobno. To mogłabyś mi pomóc, tak?
- Niby tak.
- A poza tym w przyszłym miesiącu szefowa będzie wybierać ludzi na szkolenie, mogłabym szepnąć jej słówko na twój temat. Słówko dobre albo wręcz przeciwnie... - zawiesiła głos.
Tego już było za wiele. A babcia mi mówiła, że rude to wredne. Nie wierzyłam.
- Posłuchaj Jolka, mam inne plany i tyle. Nie pomogę ci, poproś kogoś innego. Koniec tematu.
Nic nie odpowiedziała tylko zgarnęła kubek z kawą i odmaszerowała do swojego biurka. Zauważyłam jeszcze, że uśmiechnęła się do tej nowej dziewczyny, Marzenki. Ale Marzenka to już nie moje zmartwienie. Niech sobie dziewczyna radzi w dżungli zwanej Biurem Rachunkowym. Poukładałam dokumenty, ogarnęłam trochę biurko i poszłam po płaszcz. Szybki rzut oka w lustro upewnił mnie, że i tak za dużo pracuję. Jeszcze trochę i będę mogła bez charakteryzacji grać w filmach wampirzycę. Bladozielona cera i podkrążone oczy z pewnością nie dodawały mi urody. Z przyjemnością opuściłam budynek i odetchnęłam świeżym, marcowym powietrzem. Postanowiłam się przejść. Dotlenię mózg a może i kilka kalorii spalę. Same plusy. Zdecydowałam, że pójdę przez park. O tej porze nie powinien już być okupowany przez stado rozwrzeszczanych małoletnich. Spacerowym kroczkiem, machając beztrosko torebką,  podreptałam w stronę zielonych płuc naszej dzielnicy.
- Ratunku - usłyszałam nagle cichy głos.
Rozejrzałam się niespokojnie ale nikogo nie zauważyłam. Alejki były puste, plac zabaw daleko, emerytów sztuk zero. Co jest, do cholery? Zwidy mam czy co? A może to mój wycieńczony pracą organizm przemówił ludzkim głosem? Wszystko możliwe. Nie rozpieszczam go. Ale żeby zaraz „ratunku"?!
- Proszę pani! - głos nabrał siły.
No co jak co... ale to musi być jednak żywa jednostka. Ludzka.
- Niech mi pani pomoże!
- Pomogę! - wydarłam się w przestrzeń - Ale komu?! W czym?!
- Na lewo, przy ławce...
Ostrożnie podeszłam. Za ławką leżał mężczyzna w średnim wieku, nawet przystojny, ubrany w jakieś czarne szaty. Celowo używam słowa „szaty" bo trochę to przypominało sukienkę. Tudzież sutannę. Spod materiału wystawał równie czarny, sznurowany trzewik. Sama noga zaś, była wygięta pod nienaturalnym kątem.
- Proszę księdza! Co się stało?! Zawołać pomoc? - zawołałam zdenerwowana, złapałam go pod pachy i spróbowałam podnieść nieszczęśnika. Opierał się i machał rękami. Pomyślałam, że w szoku to ludzie się dziwacznie zachowują. Przez chwilę się siłowaliśmy.
- Ręce mi pani powyrywa - wysapał.
Co było robić. Puściłam.
- Chyba skręcił ksiądz kostkę - zasugerowałam, dysząc jak pies i ocierając pot z czoła.
- Nie jestem księdzem. Ale ma pani rację co do kostki, chyba faktycznie skręcona - odruchowo pomasował sobie nogę.
- To może ja kogoś wezwę? Policję? Karetkę? Straż miejską? - spytałam, bo nie wiedziałam już co robić. Za ciężki był żeby go wlec przez cały park na przykład do taksówki. Na siłowni byłam ostatni raz z pięć lat temu. Nie dam rady. Zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu komórki.
- Nie! - wrzasnął przeraźliwie.
Torebka wyleciała mi z rąk.
- Co „nie"?
- Proszę, niech pani nikogo nie woła - dodał spokojniej - wolałbym nikogo nie fatygować, jeśli pani pozwoli.
- No, pozwolę - zgodziłam się łaskawie - Ale w takim razie, jak mam panu pomóc? Przecież nie da pan rady o własnych siłach iść?
- Chyba nie. Już próbowałem.
- Niech pan posłucha, miałam ciężki dzień...
- Wiem, wiem... ruda daje się we znaki, co? - mrugnął do mnie niebieskim okiem.
- Co?! Skąd pan wie? - nawet nie kryłam zaskoczenia.
- Ja dużo wiem - roześmiał się - taka moja rola!
- No dobrze... nieważne. Co mogę dla pana zrobić? Co pan proponuje?
- Czy mogłaby pani mi kupić kawałek mięsa? Może być wołowe.
Zdębiałam. Patrzyłam w wyblakłe, niebieskie oczy i tę nawet sympatyczną twarz, jak sroka w gnat. Zwariował facet z bólu, to pewne.
- Mięso? - upewniłam się.
- Ja wiem, że to dziwnie brzmi ale proszę mi wierzyć, że w tej chwili potrzebuję jedynie kawałka surowego mięsa.
- Żeby zrobić okład? - błysnęłam.
- Tak, tak! Okład, właśnie! - ucieszył się, jakby w Totka wygrał.
- No w sumie mogę - zastanowiłam się - Dużo?
- Z pół kilo. Bardzo dziękuję!
- Nie ma sprawy, zaraz wracam - powiedziałam i popędziłam w stronę ulicy Grochowskiej.
- Mam na imię Dawid! - krzyknął jeszcze za mną.
- Katarzyna! - odwrzasnęłam.
W spożywczaku na rogu nabyłam pół kilograma mięsa wołowego oraz parówki. Oczywiście parówki kupiłam dla siebie bo zgłodniałam od tych atrakcji. Następnie wstąpiłam do apteki i poprosiłam o bandaże i gaziki. Pomyślałam, że okłady okładami, ale może trzeba będzie tę jego nieszczęsną kończynę unieruchomić? To się znajdzie jakiś badyl i obwiąże nogę bandażem. Wreszcie mi się na coś przydadzą trzy lata w harcerstwie. Obładowana zakupami wróciłam do parku.
Dawida nie było.
Zaklęłam i rozpoczęłam poszukiwania, bo przecież z tą nogą nie mógł daleko odejść. W powietrzu też się raczej nie rozpłynął, mimo, że Dawid. Prawie jak Copperfield. Obeszłam chyba wszystkie zakamarki, zajrzałam na plac zabaw, dotarłam aż pod korty tenisowe. Nigdzie go nie było. Usiadłam na ławce i wyjęłam sobie parówkę. Jedząc, zastanawiałam się co dalej. Przemknęła mi myśl, że może jego wcale tu nie było? W końcu to jakieś dziwaczne, facet w sukience, z nogą wykręconą w chińskie czterdzieści,  nie chce wzywać pomocy tylko życzy sobie kawałek surowego mięsa? Co to ma być? Ukryta kamera?
Te i inne myśli śmigały po mojej skołatanej głowie podczas konsumpcji, kiedy kątem oka zobaczyłam jakiś ruch. Odwróciłam się i mało nie udławiłam kawałkiem parówki, bo oto moim pięknym oczom, ukazał się niezwykły widok. Dawid siedział w krzakach, nogi miał wyciągnięte przed siebie a w rękach trzymał jakieś malutkie, zakrwawione zwłoki. Ze względu na rozmiar napisałabym „zwłoczki" ale nie wiem czy jest takie słowo. Ponieważ zauważyłam puszystą, rudą kitę domyśliłam się, że była to wiewiórka. Była, bo teraz został tylko krwawy strzęp. W dodatku mój nowy znajomy ze smakiem wysysał coś z tej części włochatego ciałka, w którym powinna znajdować się głowa zwierzątka. Poczułam, że parówka za cholerę nie przejdzie mi dalej. Wyplułam.
Dawid podniósł głowę. Nasze spojrzenia się spotkały. Na twarzy miał szkarłatne ślady popełnionego właśnie czynu ale uśmiechał się przyjaźnie.
- Nie mogłem się na ciebie doczekać! - powiedział i zamachał do mnie ręką. Na szczęście nie tą, w której trzymał wiewiórkę.
- Ja właściwie to się śpieszę. Muszę iść. Czekają na mnie. Tak, tak, czekają - zupełnie oszołomiona strzelałam słowami jak z karabinu.
- Przyniosłaś mięsko? - zapytał.
- Tak, proszę - rzuciłam w jego stronę reklamówkę.
- Bardzo dziękuję. Jesteś super! - ucieszył się, jak dziecko z nowej zabawki. Aż mu się oczka zaświeciły.
- No ba, wiadomo. Ale teraz muszę już naprawdę iść - powiedziałam niepewnie i ruszyłam powoli w stronę głównej alejki. Pomyślałam, że jakby mnie zaczął gonić to muszę szybko ściągnąć szpilki. Będę miała większe szanse. Poza tym, zawsze mogę go kopnąć między nogi. Kimkolwiek jest ten dziwaczny człowiek, jaja powinien mieć. Zaboli.
- Jeszcze raz dziękuję! - krzyknął radośnie.
- Nie ma za co! Na razie!
Przyspieszyłam kroku. Że też ja zawsze muszę się w coś wpakować! Cud, że tylko tak to się skończyło. Mógł mnie, na ten przykład,  zgwałcić, pociąć i zeżreć, to jakiś psychol jest! A ja mu jeszcze gaziki kupowałam! Matka Teresa się znalazła! Ekspedientkę pytałam czy aby na pewno mięsko świeże... Idiotka!
Gdy wylazłam wreszcie z parku odetchnęłam głęboko. Zobaczyłam podjeżdżający na przystanek autobus i nie patrząc nawet jaka to linia, wsiadłam. Jakoś dotarłam do domu. Zdjęłam buty w przedpokoju, rzuciłam torebkę na podłogę. Od razu skierowałam się do łazienki i puściłam wodę do wanny. Marzyłam tylko o tym, żeby zmyć z siebie ten dzień.
Następnego dnia zaspałam. Może przez to, że śniły mi się jakieś potwory o wiewiórczych głowach i generalnie nockę miałam do bani. Obudziłam się dokładnie o ósmej, czyli w chwili, gdy powinnam przekraczać próg biura. Gdy zadzwoniła moja komórka, półprzytomna spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonili z pracy.
- Jestem już w drodze, właśnie wsiadam do taksówki, przepraszam - powiedziałam szybko gdy tylko odebrałam połączenie. Jednocześnie wysunęłam nogi spod kołdry i po omacku szukałam kapci.
- Kasia? To ty?
Odetchnęłam. To nie szefowa tylko ta nowa, Marzenka.
- Cześć! Już jadę, niedługo będę - powtórzyłam spokojniej.
- Wiesz już co się stało? Jestem taka roztrzęsiona!
- Co? Podwyżkę dostaniemy?
- Przestań się wygłupiać. Jolkę znaleźli wczoraj w parku! Ktoś jej obciął głowę! - zaszlochała mi do słuchawki.
- Że co, proszę?! - wyjąkałam.
- A w dodatku ktoś zbezcześcił jej zwłoki! Masz pojęcie?! Ja już dzwoniłam do męża, że sama wracać nie będę i tobie też radzę znaleźć sobie ochronę! Dlatego dzwonię! Od rana policja w biurze siedzi, mnie już przesłuchiwali!
- Ale jak to? Kto? Co?
- Wiem tylko, że znaleźli ją bez głowy i miała przypiętą kartkę do płaszcza.
- Jaką kartkę?
- Policjant mówi, że to paragon ze sklepu spożywczego. A na odwrocie ktoś nabazgrał napis. Jej własną krwią napisał, rozumiesz? - Marzenka znów załkała.
- Ale jaki napis? - zapytałam.
- „Z wyrazami sympatii, jeszcze raz dziękuję". Jakiś wariat musiał to zrobić, nie?!
- No - odpowiedziałam automatycznie i zacisnęłam mocniej palce na słuchawce.
- Kasia? Jesteś? - usłyszałam zaniepokojony głos Marzenki.
- Nie ma mnie - wyszeptałam - Nie ma i nigdy nie było.
- Kasia?
- Nie wierz w to. To tylko zmyślanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz