wtorek, 28 grudnia 2010

Leń



Jak to ładnie powiedzieć…
Dopadł mnie poświąteczny leń.
Więc już teraz życzę Wam szałowego Sylwestra i zmykam się lenić ;)

Do zobaczenia w Nowym Roku!
K.




źródło zdjęcia w sieci 



 

piątek, 24 grudnia 2010

święta, święta...


                     Co tu dużo gadać...
    Zdrowych, spokojnych i rodzinnych Świąt !

   K.

wtorek, 21 grudnia 2010

Detektyw Monk na tropie


Witam! Jestem Kasia, i mam kilka dziwactw. 
Teraz powinnam usłyszeć coś w stylu: „Witamy cię! Wspieramy cię!” , czy co tam się mówi na terapiach. Pewnie Ela będzie wiedziała, to może dopowie ;) ( Scenki

     Swego czasu, namiętnie oglądałam serial o detektywie z natręctwami, i zawsze mnie ten człowiek rozczulał. A niejednokrotnie przypominał mnie samą. Na przykład nie znoszę wręcz, kiedy idę spać, a w zlewie stoją brudne naczynia. Mam taką wizję, że nocą pali się blok, ogólna panika… nagle wpada jakiś mega przystojny strażak, żeby mnie ratować. Ja w zwiewnym peniuarze, wieszam mu się na bohaterskim ramieniu, a on zerka i mówi : „o Jezu, ale syf!” . I nie ma na myśli mnie, tylko ten zlew, żeby była jasność.  
     Kolejne moje dziwactwo to bielizna. Kupuję bez umiaru. Przyznaję, mam lekkiego fisia na tym punkcie. W dodatku wizja katastrofy podobna. Załóżmy, że mknąc ochoczo do pracy, poślizgnę się na oblodzonym chodniku. Noga złamana, trzeba jechać na ostry dyżur. Jadę. W rejestracji przemiła pielęgniarka, wciska mi w rękę jakieś karteczki i zaprasza do pokoju lekarskiego. Przystojny doktor House już czeka, uśmiechając się zalotnie pod wąsem. Dobra, może być bez wąsa, ale uśmiecha się i czeka, aż się łaskawie rozbiorę, co by mógł czynić swoją medyczną powinność. A ja w tym momencie przypominam sobie, że mam oczko w rajstopach i cerowane gacie. No? Prawda, że okropna wizja?  
     Kolejną rzeczą, która prawdopodobnie kwalifikuje mnie do leczenia, jest moja torebka. Moja, podkreślam. Moja i tylko moja. Niech nikt się nie waży jej choćby dotknąć, bo uduszę gołymi rękami. Ewentualnie paskiem od tejże torebki.
Żyję  na co dzień z moimi dziwactwami i zwykle nawet nieźle mi idzie. Ale dzisiaj…



Jechałam sobie spokojnie do pracy. W autobusie tłum, ścisk, jak w beczce śledzi. Wiadomo, wtorkowy poranek. Ale, że ja zawsze szukam pozytywów, pomyślałam, że przynajmniej dzięki temu jest ciepło. To samo niestety pomyślał mój nos i zaczął bezczelnie przeciekać. Wykonując jakieś gimnastyczne akrobacje, zdołałam wyciągnąć chusteczkę. Trzymałam się jedną ręką poręczy, drugą z chusteczką przyciskałam do nosa. Trzeciej ręki chwilowo nie posiadam, więc torebka zwisała mi bezładnie z ramienia. I wtedy poczułam, że ktoś mnie za tę torebkę szarpie. Odwrócić się nie mogłam, z powodu pasażerów napierających na mnie z każdej strony.
- Złodziej! – krzyknęłam więc na wszelki wypadek w autobusową przestrzeń.
Zrobiło się jakby luźniej. Podróżni spoglądali to na mnie, to na siebie z niepokojem. Widać było, że wszystkich postawiłam w stan tak zwanej „czujki”.
- Gdzie złodziej? – zainteresowała się starsza pani, stojąca po mojej prawej.
- W autobusie – odpowiedziałam głupawo.
- Naszym? – zapytała, nie mniej głupio.
- Naszym – przytaknęłam. – Ciągnie mnie za torebkę! A ja się nie mogę odwrócić. Proszę mu przekazać, że ja wszystko czuję!
Staruszka wychyliła się lekko i zerknęła za moje ramię.
- Pan ciągnie tę panią? – zapytała kogoś, kto stał za mną.
- A w życiu! – zapewnił męski głos.
- Kiedy ja czuję, że ciągnie! – zdenerwowałam się.
I wtedy ucisk zelżał. Szarpnęłam lekko i przesunęłam sobie torebkę na brzuch.
- Zaczepiła się pani paskiem – powiedział ten sam męski głos. – Już w porządku.
No nie powiem, głupio mi się zrobiło, ale grunt to nie tracić fasonu.
- A to dziękuję bardzo.
- A proszę bardzo.
I znów w autobusie zrobiło się miło. Ludzie odetchnęli; złodzieja nie ma. Kątem oka zobaczyłam kilka dziwnych uśmieszków, ale postanowiłam się nie przejmować. Najważniejsze, że torebkę mam przed sobą, na własnym, wyhodowanym brzuchu. Bezpieczna, i nikt jej swoimi łapskami nie dotyka.
Kilka przystanków dalej, wsiadło dwóch mężczyzn. Już tak mam, że często widząc kogoś pierwszy raz w życiu, czuję jakiś niczym nieuzasadniony niepokój. Nie wiem co to jest, może babski instynkt, czy coś. W każdym razie zadziałał, więc zaczęłam się im przyglądać. Jeden wysoki, w zielonej kurtce i czapce z pomponem. Drugi niższy, w ciemnym płaszczu i z gołą głową. W zasadzie obaj w miarę sympatyczni, ale coś mi w nich nie grało. Może to, że uśmiechali się do siebie leciutko, jakby porozumiewawczo? Poza tym, wydawało mi się, że się znają, a udają, że tak nie jest. No sami powiedzcie, dziwne, nie? Od razu wymyśliłam, że to mogą być kieszonkowcy. Wczoraj zresztą oglądałam w Wiadomościach ostrzeżenia, że tacy grasują. Przed świętami jesteśmy podobno mniej czujni, a taki napchany autobus, to przecież raj dla złodzieja. Postanowiłam nie spuszczać z nich oka i w razie czego interweniować. Rzucić się na nich szczupakiem nie mogłam, bo za daleko stali, ale zdecydowałam, że zacznę wrzeszczeć.
Długo czekać nie musiałam, bo zobaczyłam, że ten niższy, wkłada swoją mackę do kieszeni jakiegoś mężczyzny. Zatkało mnie. Drugi natomiast przesunął się w stronę pulchnej blondynki i też wsadził łapę do jej torebki.
- Złodziej! – wrzasnęłam.
- Kobieto, opanuj się już – powiedziała z niesmakiem staruszka po prawej.
- Ale teraz naprawdę! O, tamtych dwóch! Złodzieje!
- Tak, tak…
Ludzie patrzyli na mnie jak na niesforne dziecko. Z takim lekkim politowaniem. Postanowiłam działać. Z niemałym trudem przepchałam się do tamtych dwóch. Chociaż z tym trudem to przesadzam, bo większość pasażerów się chętnie przesuwała i miejsce mi robiła. No tak, przestraszyli się wariatki pewnie.
Dotarłam na przód autobusu, stanęłam naprzeciwko tego wyższego bandyty, zadarłam głowę do góry i wrzasnęłam:
- Jesteście złodziejami, czy nie?!
Wiem, że to najgłupsze co mogłam powiedzieć. Teraz wiem, ale wtedy nic innego mi nie przyszło do głowy.
- A skąd – uśmiechnął się miło.
- Ale ja widziałam! – wkurzyłam się już naprawdę. – Ty wsadziłeś łapę tej blondynce!
- Proszę?! – oburzyła się blondynka.
- Znaczy do torebki! – uściśliłam. – Do torebki pani wsadził, o! Bezczelny jaki! No już gdzie jak gdzie, ale do torebki? Kobiecie?!
Blondynka nerwowo zaczęła przeszukiwać swoją torbę. Wyciągnęła milion rzeczy; klucze, portfel, dezodorant, kosmetyki, kalendarzyk, jakieś dokumenty i wszystko to, co ja sama zwykle w torebce noszę.
- Wszystko jest na swoim miejscu – popatrzyła na mnie z ulgą.
- Ale… - zająknęłam się.
- Spokojnie – wyszczerzył zęby bandyta. – Prowadzimy taką akcję przedświąteczną. Chcemy, żeby ludzie zaczęli bardziej pilnować swoich rzeczy. Wkładamy im do kieszeni, albo do torebek karteczki.
- Karteczki? – wysapałam, nic nie rozumiejąc.
- Tak – powiedział i wyciągnął w moją stronę jakiś kartonik.
-„ Jeśli ja mogłem to włożyć - to ktoś inny mógł coś wyjąć” – przeczytałam napis na głos.
- No! Dobrze wymyśliliśmy, nie?! – niedoszły bandyta prężył się z dumą.
- Tak, bardzo dobrze. Gratuluję. I przepraszam – wyjąkałam.
- Nie szkodzi. A ja gratuluję pani postawy obywatelskiej – powiedział, dusząc się ze śmiechu.– Gdy zobaczyłem, jak pani pędzi, żeby nas powstrzymać, wróciła mi wiara w ludzi!
- To świetnie – skrzywiłam się. – Chętnie bym o tym podyskutowała, ale już wysiadam. Tak, właśnie wysiadam. To mój przystanek już. To tego… do widzenia!
- Chwileczkę! A może przy jakiejś kawie dokończymy naszą rozmowę – bandyta popatrzył na mnie ciepło. – Jak ma pani na imię?
- Monk. Detektyw Monk, kurna. – rzuciłam.
I czym prędzej wysiadłam.


źródło zdjęcia w sieci  

 


czwartek, 16 grudnia 2010

Wampir



Mam znajomego. Wiem, nie ma w tym nic dziwnego, gdyż każdy posiada znajomych, sztuk przynajmniej kilka. Ale mój jest wyjątkowy. Nie znam nikogo choćby podobnego do Mirka. Jest wampirem. Ma powłokę cielesną, która wygląda na jakieś trzydzieści pięć lat. Ile ma naprawdę – nie wiem. Zawsze równo przystrzyżone włosy, szatyn, dość wysoki. Chociaż na mojej ocenie wysokości nie można zbytnio polegać, bo dla mnie każdy ode mnie wyższy to już wysoki. A że sama mam metr pięćdziesiąt w kapeluszu, to sami rozumiecie. No nieważne. Mirek posiada też uroczą małżonkę, Agnieszkę, a także dwoje pulchnych dzieci w wieku żłobkowym i szkolnym. Mieszkają wszyscy w tym samym bloku co ja, więc znamy się już ładnych parę lat. Czasami wpada do mnie na kawkę Agnieszka, czasami sam Mirek, a czasem oboje.
Kończąc ten przydługi wstęp dodam tylko, że stanowczo wolę jak przychodzi Aga.


- Halo! Sąsiadeczko! Jest tu ktoś?!
Siedziałam w pokoju, w fotelu, z laptopem na kolankach, opatulona kocykiem w słoniki  i ostatnie czego mi było potrzeba, to towarzystwo. A już szczególnie nie cierpię jak ktoś po prostu zapuka i od razu otwiera sobie drzwi. Człowiek zrywa się wtedy, nie wie co się dzieje i lata w prawo, w lewo jak oszalała norka. A jakbym tak biegała nago niczym rusałka nad stawem? Wolno mi w końcu we własnym domu, tak?
- Ożesz ku... – usłyszałam jeszcze.
No. Buty ustawione na szmatce w przedpokoju żeby obeschły, mają wiele zastosowań. Mogą na przykład intruza chwilowo zatrzymać.
- Jestem w pokoju! – wrzasnęłam i rozpoczęłam akcję wygrzebywania się z fotela.
Po chwili Mirek ukazał się w drzwiach.
- Mało sobie zębów nie wybiłem. W razie czego byś płaciła, nie? Cześć w ogóle. Nie przeszkadzam?
Po czym nie czekając na ewentualną odpowiedź klapnął ciężko na kanapę. Wyciągnął chude ramię, wziął pilota z ławy i włączył sobie telewizor.
- No cześć, cześć – skrzywiłam się automatycznie, bo zawsze tak robi. – Miło, że wpadłeś. Napijesz się czegoś?
- Tak, kawy.
- Dobra, to … rozgość się – powiedziałam nie wiem po co, bo on już sobie przysunął miseczkę z orzeszkami i w najlepsze chrupał, wgapiając się w ekran telewizora.
- Spoko. Dzięki – wymamrotał mieląc orzeszki zębami.
Kiedy wróciłam z kawą siedział w tym samym miejscu, tylko już jeść nie miał co. Mamrocząc coś pod nosem, otworzyłam barek i wyciągnęłam jakieś herbatniki.
- E, nie – skrzywił się. – Takich to ja nie lubię. Mają dużo konserwantów, wiesz? Co z tego, że dobre, skoro to trucizna jest? Chcesz mnie zabić? Cukier to biała śmierć! Ja mam wrażliwy żołądek, nie mogę jeść byle czego…
Przez chwilę poczułam się jak niedoszła morderczyni. Ale potem popatrzyłam na te byle co na stole i niewiele myśląc sięgnęłam po jednego. Pycha! Nie chcesz, nie jedz, pomyślałam. Nie zmuszę przecież.
- A co cię do mnie sprowadza? – zapytałam, jednocześnie licząc ile białej śmierci Mirek wsypuje do filiżanki. Trzy łyżeczki jakby mnie kto pytał, i mogę pod przysięgą zeznawać.
- A tak wpadłem. Aga z dzieciakami choinkę ubierają, więc nie mam co robić.
- To możesz im pomóc chyba?
- Nie. Wieszają takie badziewie na drzewku, że szlag mnie trafia jak na to patrzę. Jakieś aniołeczki, pierniczki i chuj wie co jeszcze. O, przepraszam.
- Nie szkodzi – zapewniłam.
- Bo wiesz, ubierać choinkę trzeba z wyczuciem – rozpoczął wykład. -  Ze smakiem. Nie można napchać byle czego, byle więcej. A moja żona ma fatalny gust, mówię ci…
- No cóż… - już chciałam powiedzieć coś o mężu jakiego wybrała, ale ugryzłam się w język.
- Nie broń jej. Beznadzieja i kropka!
- No okey, o gustach się nie dyskutuje podobno. Pij kawę, bo ci wystygnie.
- No właśnie chciałem zapytać co to za kawa? Bo jakiś dziwny smak ma? – Zajrzał do filiżanki i przysięgam, że jakby tylko miał lupę przy sobie, to poddałby fusy badaniu.
- No normalna. A jaka ma być? – zdziwiłam się.
- Kawa kawie nierówna, moja droga – oznajmił z wyższością. – Jest tyle odmian i gatunków, że jakbym ci opowiedział, to by ci się w głowie zakręciło!
- Już mi się kręci – powiedziałam niechętnie.
- A widzisz! Ale rozumiem, że ludzie się nie znają. Sugerują się reklamami i przestają myśleć samodzielnie. Rozumiesz, takie zaślepienie. Jak coś jest w telewizji, to już musi być dobre. A gówno! Nie musi! O, przepraszam.
- Nie szkodzi – zapewniłam znów. – To może ja ci wody naleję?
- Nie no. Wypiję przecież. Jestem dobrze wychowany! – uniósł podbródek na cztery centymetry.
- Ano.
Przez chwilę milczeliśmy. Nie bardzo wiedziałam co mam z nim począć, ale on sam mnie wybawił z kłopotu.
- Znasz ten film? – zapytał i kiwnął głową w stronę ekranu, gdzie właśnie jakiś bandyta uciekał, a dzielny policjant go gonił, strzelając z ogromnego pistoletu.
- Nie, chyba nie.
- Przecież to stare jest. Niemożliwe żebyś nie znała.
- Ale że co? Że ja też stara? – uniosłam brwi.
- Oj tam. Chodzi o to, że jakiś idiota ten film robił.
- Dlaczego?
- W ogóle nie tak się trzyma pistolet. Amatorszczyzna! – ziewnął ostentacyjnie.
- To przecież tylko film – wtrąciłam nieśmiało.
- No i co z tego?! Będą mi tu ciemnotę wciskać, nieuki jedne! Ja wiem, że to jest źle i mnie to wkurwia maksymalnie! O, przepraszam.
- Nie szkodzi – sięgnęłam po herbatniczka, bo mi się śmiać zachciało.
- A wracając do reklam.. Idioci dla idiotów robią! A debile oglądają. I jeszcze pędzą jak bydło do sklepów i kupują, kupują, kupują!
- A ty o chlebie i wodzie? – zapytałam. – Czy też kupujesz?
- Oczywiście, że kupuję. Ale wyłącznie to, co sam chcę! A nie to, co mi wciskają koncerny, które się chcą milionów dorobić moim kosztem!
- No tak.
- Przepraszam, ale muszę to przełączyć – powiedział i pstryknął pilotem. – Nie wytrzymam normalnie. Dziadostwo w tej telewizji. O, wiadomości są.
Westchnęłam. Jak się za chwilę okazało, całkiem słuszne westchnięcie to było.
- Widzisz tego rudego? To imbecyl jest! A ludzie mu tak wierzą, jak barany jakieś. A tamten? Debil do kwadratu, mówię ci. Oglądałem z nim wywiad, takie miał oczka błyszczące. Obstawiam, że pijany jak świnia był!
- E tam, może chory? – wtrąciłam. – Przy gorączce też oczy błyszczą.
- Gorączkę to musieli mieć ci, co na niego głosowali! Naród jest zaślepiony, omamiony. Nie wywiązują się z obietnic, wszystko drożeje, podatki idą w górę, a kretyńska zgraja tylko przyklaskuje! I cieszą się jak garstka naiwnych dzieci, że wszystko do przodu idzie. A chuj tam do przodu! O, przepraszam.
- Nie szkodzi.
- Wiesz co? – Mirek wstał z kanapy. – Pójdę już, dobrze?
- No może i dobrze, bo mnie już głowa rozbolała – przyznałam.
- Bo ty się źle odżywiasz, powiem ci – zamyślił się. -  Wrzucasz w siebie tony śmieci, organizm się buntuje i stąd ból głowy. Trzeba jeść warzywa, owoce, jak chcesz to ci zaraz przyniosę piramidę żywieniową…
- Nie! – wrzasnęłam. – Idźże już człowieku!
- Dziękuję za kawę. I powiem ci, że jakoś tak mi lepiej jak sobie pogadaliśmy – uśmiechnął się szeroko.
- Mi jakby gorzej, ale się nie przejmuj.
- Nie przejmuję się! Pa!


I tak jest zawsze. Jestem wyssana przez tego człowieka do cna. Po godzinie wysłuchiwania jacy to ludzie są debile, jakie wszystko jest beznadziejne, jaka ja sama jestem głupia- jestem tak osłabiona, że mam ochotę tylko zaszyć się pod kołderkę i nie wychylać garbatego nosa do rana.
Ale zanim to zrobię, to jeszcze muszę coś załatwić.
Zamknąć drzwi na klucz.
I na łańcuch też. Na wszelki….



źródło zdjęcia w sieci





poniedziałek, 13 grudnia 2010

Stosunki

      Odkąd zima wzięła moje miasto pod swoje białe skrzydełka, przesiadłam się z samochodu do autobusu. I powiem Wam, że tylko na zdrowie mi to wyszło. Nie musze co rano ze skrobaczką latać, nie muszę wozu odśnieżać, ogrzewać i tak dalej. Idę spokojnie na przystanek, wsiadam do już nagrzanego pojazdu i za dwadzieścia minut jestem w pracy. Wracając wieczorem nie szukam już godzinami miejsca parkingowego, tylko wysiadam z autobusu i spokojnie drepczę do ciepłego domku. Oszczędzam na paliwie, bo wiadomo, że zimą więcej by moja „staruszka” spaliła. No mówię Wam, poza niewielką stratą czasu, same zalety! A zresztą, w autobusie jest dużo ciekawiej niż we własnym samochodzie.
Bo są ludzie.

     Podczas tych dwóch tygodni zaobserwowałam pewne zjawisko. Początkowo nie zwróciłam uwagi, ale później już celowo i z ciekawością szukałam „objawów”. Otóż, zauważyłam, że starsze pokolenie ze sobą rozmawia. Babcie i dziadkowie, którzy się zupełnie nie znają, wpadają do autobusu, siadają i niemalże od razu zaczynają pogawędkę z sąsiadem. A to o pogodzie, a to o przeróżnych schorzeniach, a to o zimie, czasem o polityce i tak dalej. Generalnie nie jest ważne o czym. Istotne jest to, że im się chce.
     Natomiast młodsi ludzie udają, że ich nie ma. Wchodzą do środka, już ze słuchawkami w uszach, wgapiają się w szybę i tkwią nieruchomo jak jakieś posągi. Na współpasażerów nawet nie patrzą, nie mówiąc o jakiejś komunikacji.
     Dzisiaj jechałam do pracy i znów przyglądałam się ( no dobra, trochę podsłuchiwałam)  jak pewna starsza pani zagaduje swoją „siedzeniową” sąsiadkę. Nawet im nieźle szło, po kilku minutach zaczęły się wymieniać przepisami na wigilijnego karpia. I wtedy wpadłam na pomysł. Co mi szkodzi spróbować? – pomyślałam. Rozejrzałam się uważnie wypatrując ofiary. Najlepiej kobiety, żeby jakiejś afery z tego nie było. Bo z moim szczęściem…
Jest.
Siedziała kawałek dalej. Sympatyczna buzia, niebieska czapka z pomponem. Mniej więcej w moim wieku, więc się do eksperymentu nadawała idealnie. No i najważniejsze – nie miała słuchawek.
Szybko się przemieściłam i usiadłam tak, że miałam ją naprzeciwko. Uśmiechnęłam się miło i powiedziałam:
- Nie lubię siedzieć tyłem do kierunku jazdy.
Popatrzyła na mnie obojętnie, wykrzywiła usta w jakimś pół uśmiechu i znów zapatrzyła się w okno.
- A pani? – zapytałam.
- Co ja? – zdziwiła się.
- No… że tyłem do kierunku jazdy… - trochę się speszyłam.
- Obojętnie.
- Aha.
Przez chwilę obie milczałyśmy. Ale ja się tak łatwo nie poddaję.
- Ale sypie, co? – zapytałam wskazując głową okno.
- No.
- Niedługo nas całkiem zasypie, he, he.
- Możliwe.
- Ale dobrze, że chociaż cieplej trochę. Nie lubię mrozu, a pani? – zapytałam.
- Zima jest, to musi być zimno – odpowiedziała.
- No tak. Racja.
Dobra. Widzę, że coś robię nie tak. Może się przedstawić?  Skrócić dystans?
- Mam na imię Kasia – powiedziałam i wyciągnęłam w jej stronę rękę.
- Jola – odpowiedziała automatycznie i z rozpędu uścisnęła mi dłoń.
- Miło mi – wyszczerzyłam zęby.
Ale ona już się opanowała. Popatrzyła na mnie chłodno.
- Sprzedajesz coś? – zapytała.
- Yyy.. nie, dlaczego? – wyjąkałam.
- A nie, nic. Myślałam, ze chcesz mi coś sprzedać.
- Nie, nie! – zamachałam nerwowo łapkami. – Ja chcę cię tylko poznać i porozmawiać!
- Proszę?! – wytrzeszczyła oczy.
- Znaczy nie! To nie to co pomyślałaś! – zaczęłam już trochę panikować. Coś chyba nie do końca mi dobrze idzie …
- Posłuchaj… – zaczęła i nachyliła się w moją stronę. – Nie szukam nowych znajomych. A ty jak chcesz kogoś poznać, to polecam Sympatię, albo Facebooka.
- Rozumiem – powiedziałam.
Wtedy wyciągnęła z plecaka książkę i zaczęła czytać. No i klops. Nie uda mi się porozmawiać o karpiu, o bólu głowy, o śniegu…
- Co to za książka? – podjęłam ostatnią próbę.
- Odczepisz się, czy nie?! – warknęła i popatrzyła na mnie groźnie.
- Dobra, już dobra. Przepraszam.
Reszta podróży upłynęła nam w milczeniu. Jola udawała, że czyta, ale nie przewracała kartek. Widziałam, że jest spięta, że czujnie czeka na jakiś kolejny atak z mojej strony. Bo właśnie tak to odebrałam, że ona się mnie boi. Ale dlaczego na litość boską?! Ja tylko chciałam być miła!
Kiedy autobus dojechał do placu Szembeka obie podniosłyśmy się jak na komendę. Przepuściłam ją pierwszą i ze zwieszoną głową podreptałam do wyjścia.
- To do widzenia – powiedziałam już na schodkach w stronę pleców Joli.
- Do widzenia.
Drzwi się otworzyły i moja niedoszła znajoma wyskoczyła jak z procy. Pech chciał, że poślizgnęła się na oblodzonych chodniku i wyłożyła jak długa. Podbiegłam do niej i złapałam za plecak, żeby ją podciągnąć do góry.
- Ała, moja noga – wysyczała.
Faktycznie, noga była wykrzywiona pod jakimś dziwnym kątem.
- Boli? – zapytałam i przestałam ciągnąć plecak.
- Boli – odpowiedziała i zaczęła masować kolano. – Kasia, pomożesz mi wstać? Tylko nie łap mnie za plecak, spróbuj za ręce.
- O! Zapamiętałaś moje imię – ucieszyłam się i złapałam ją pod pachy. Po chwili stała na dwóch nogach i otrzepywała tyłek ze śniegu.
- No, zapamiętałam.
- Szkoda, że dopiero jak ci byłam potrzebna – wysapałam złośliwie.
- A ty pewnie robisz inaczej? – skrzywiła się, chyba z bólu.
Zamurowało mnie. Szybko w myślach przeleciałam swoich bliższych i dalszych znajomych,. Kiedy ostatnio zadzwoniłam tylko po to, żeby zapytać co słychać? Bez wyraźnego, własnego interesu?
Skrzywiłam się i ja…

A następnym razem, jak mi się zachce eksperymentów na ludziach, to wybiorę sobie mężczyznę. Może o karpiu nie pogadamy, ale o stosunkach na pewno. Międzyludzkich.
Żeby nie było.