poniedziałek, 27 września 2010

Ballada o Januszku

      
      Janusz miał życie lekkie, łatwe i spokojne. Już w podstawówce zdobywał doskonałe oceny a maturę zdał celująco. Od razu po studiach znalazł pracę w państwowej, stabilnej instytucji, ożenił się z sympatyczną dziewczyną i spłodził bliźniaki. Po śmierci dziadków przenieśli się całą ferajną do małego domku na obrzeżach Warszawy. Po latach dzieci dorosły i wyfrunęły z gniazda. Janusz, już na emeryturze, siadał w wygodnym fotelu i popijając chłodne piwko czekał co wieczór na Fakty w telewizji. W ciągu lat wyłysiał i dorobił się piwnego brzuszka, ale nie miało to dla nikogo znaczenia. Żona najchętniej spędzała czas przy krzyżówkach lub w kuchni. Rozmawiali niewiele, ale też im specjalnie na konwersacjach nie zależało.
             I żyli by sobie zapewne tak do końca, gdyby nie pewien wieczór. Janusza odwiedził kolega z dawnej pracy. Marian, wysoki, elegancki mężczyzna, trzymał się prosto i dumnie pomimo upływu lat. Siwe, krótko obcięte włosy tylko dodawały mu charakteru. Pachnący dobrą wodą po goleniu, ubrany w elegancki, granatowy garnitur, był oczywistym przeciwieństwem Janusza. Tego wieczoru usiedli przy stole, na którym wylądowała przyniesiona przez gościa wódeczka. Gospodarz szybko zorganizował ogóreczki na zakąskę, kieliszki i polał kolejkę.
- Nasze zdrowie! – wzniósł toast Marian.
- Oby nam się! – zawtórował mu Janusz.
- Stare chlajusy! – dodała małżonka, z politowaniem patrząc na mężczyzn. Następnie z godnością przeniosła się do kuchni żeby ćwiczyć umysł przy krzyżówkach.
Po kilku kolejkach atmosfera zrobiła się luźniejsza. Marian zdjął marynarkę a Janusz włączył telewizor.
- Zobacz, ta blondyna jest niezła, nie? – zapytał Marian wpatrując się w ekran.
- Daj spokój – roześmiał się Janusz. – Już dawno mnie te sprawy nie interesują.
- No nie gadaj, zobacz jak jest zbudowana – zachwycił się Marian. – Cudo!
- No, cudo. – zgodził się gospodarz.
- Janusz, co z tobą? Naprawdę cię już kobity nie kręcą? Nie wierzę!
- Chłopie, za stary jestem. Co ty do mnie mówisz w ogóle? Lepiej polej!
- Polać mogę, czemu nie, ale przyznam, że nie rozumiem – Marian sięgnął po butelkę.
- A co tu rozumieć? Od lat mam żonę, żyjemy sobie spokojnie. Nie potrzeba mi żadnych atrakcji.
- A powiedz mi, miałeś ty kiedy inną babę niż Mariola?
- Nie.
Marian napełnił kieliszki i westchnął.
- Smutne te twoje życie musi być, przyjacielu. Na zdrowie!
- Dlaczego smutne? Uważam, że mam naprawdę udane życie – zaprzeczył Janusz. Cicho i bez przekonania.
- Słuchaj… – Marian popatrzył uważnie na przyjaciela – a nie możesz iść po prostu na dziwki?
- A co on im pokaże? Jak sika? – rozległ się z kuchni głos małżonki.
- Mariola no! – oburzył się Janusz. – Uspokój się! Wstydu mi przed kolegą nie rób!
- To ja już pójdę – roześmiał się Marian – A wy tu sobie gruchajcie, gołąbeczki!
- Odprowadzę cię kawałek – zaproponował szybko Janusz.
- Nawet nie ma mowy! – W drzwiach stanęła Mariola i groźnie popatrzyła na męża. – Jesteś mi potrzebny, trzeba węgla przynieść.
- Dobrze, oczywiście – Janusz wbił wzrok w podłogę.
- Bawcie się ludzie! – zakrzyknął wesoło Marian.- Życie jest za krótkie, nie wolno marnować ani minutki!
- Do widzenia, do widzenia – skrzywiła się Mariola.
            Jakiś tydzień później, Janusz wybrał się na ryby. To była już taka tradycja, że jak tylko rozpoczynał się sezon, brał wędki, stołeczek i pakował wszystko do wysłużonego fiata Punto. Lubił wędkować, bo lubił ciszę i spokój. Zdarzało się, że przyjeżdżał tylko posiedzieć i pogapić się na Zalew Zegrzyński, posłuchać szumu wody i nawoływań ptaków.
            Tym razem, siedząc na swoim wysłużonym stołeczku, cały czas był podenerwowany, nie mógł się zrelaksować. Rozmyślał o swoim życiu, o dzieciach, o żonie. O tym, że nigdy nie był za granicą, że nigdy nie nauczył się grać w pokera. I o tym, że właściwie nie wiadomo kiedy, życie przeciekło mu przez palce.
Wtedy zobaczył kątem oka jakiś ruch. Odwrócił głowę i dostrzegł przedzierającą się przez krzaki młodą dziewczynę.
- Ojej, przepraszam – powiedziała speszona. – Nie wiedziałam, że ktoś tu siedzi…
         Na niezbyt wprawne Januszowe oko, mogła mieć około dwudziestu lat. Blond włosy rozpuściła swobodnie na ramionach. Ubrana była w różowe, krótkie spodenki i obcisłą bluzkę, tego samego koloru. Właśnie zdjęła z nogi but na wysokim obcasie i próbowała wytrzepać z niego piasek, przytrzymując się jednocześnie drzewa.
- Nic nie szkodzi – powiedział Janusz. – Ja też nie sądziłem, że kogoś tu spotkam.
- Łowisz rybki? – zapytało dziewczę, spoglądając na sprzęt wędkarski.
- Łowię. Ale dzisiaj chyba nic z tego nie będzie. Nie chcą brać.
- Podobno przynoszę szczęście – roześmiała się dziewczyna. – Jak chcesz to i tobie przyniosę!
         Nie czekając na odpowiedź, usiadła na rozciągniętym kocu, obok stołeczka Janusza. Oparła się na łokciach, wyciągnęła przed siebie długie nogi i wystawiła twarz do słońca. Z całą pewnością nie nosiła stanika, zauważył w myślach Janusz i zawstydzony odwrócił wzrok.
- A ty, co tutaj robisz? Sama, w lesie? – zapytał, żeby cokolwiek powiedzieć.
- Pracuję – westchnęła dziewczyna. – Ale siku mi się zachciało i za daleko odeszłam. Wiesz, nie znoszę, kiedy ktoś patrzy jak siusiam. Czy to nie dziwne?
- Raczej normalne.
- Tak, dla ciebie może tak – roześmiała się. – Mam na imię Majka, a ty?
- Janusz. Bardzo mi przyjemnie.
- Chyba nie za wiele wiesz o przyjemności, co? – znów się roześmiała.
          Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko zapatrzył się w wodę. Zaczynał go irytować jej śmiech, jej długie nogi wyciągnięte na kocyku w kratkę, zapach włosów, który czuł kiedy potrząsała głową. Jej młodość.
- Masz tu coś do picia? – zapytała nagle Majka, zaglądając do koszyka przy kocu.
- Herbatę w termosie. Chcesz?
- Trudno. Niech będzie – odpowiedziała i szybko sięgnęła po kubeczki. – Tobie też nalać?
- Nie, dziękuję.
           Kątem oka patrzył jak ostrożnie nalewa bursztynowy płyn do kubka. Kiedy piła, jedna kropelka spadła na różowy materiał bluzki. Wsiąkła tak szybko, że nie był pewien, czy mu się nie zdawało.
- Wiesz co? – powiedziała Majka, ocierając usta ręką. – Jesteś bardzo miły. Jeśli chcesz, policzę ci taniej?
- Ale za co?
- O matko! – jej śmiech świdrował mu mózg. – Nie wytrzymam!
           Nie do końca zdając sobie sprawę z tego co robi, Janusz wychylił się ze stołeczka i zamachnął. W powietrzu rozległo się plaśnięcie i cichy krzyk. Dotknęła ręką płonącego policzka, a w oczach zalśniły łzy. Przez chwilę na siebie patrzyli w milczeniu.
- Przepraszam – powiedział w końcu Janusz. – Chodź do mnie.
Dziewczyna niepewnie podniosła się z koca i stanęła przed Januszem. Mężczyzna również wstał i wyciągnął przed siebie rękę. Ostrożnie dotknął jej piersi, pogłaskał i lekko się uśmiechnął.
- Chcesz? – zapytała Majka.
- Bardzo – odpowiedział i mocno ją do siebie przytulił.
Przez chwilę jego silne ręce gładziły jasne włosy dziewczyny. Później mocno zacisnęły się na szyi. Czuł jak próbuje mu się wyrwać, szamotała się jak ptak w klatce. Zacisnął mocniej. Spokojnie patrzył w błękitne oczy, z których szybko ulatywało życie.
- Bardzo – powtórzył cicho.






czwartek, 23 września 2010

Fachowcy


Na fali rozpierającej mnie energii, postanowiłam zmienić oświetlenie w pracy. Wcześniej się teraz ciemno robi i jakoś mi tak było popołudniami ponuro. Zakupiłam przedwczoraj dwie lampy przepięknej urody, które fachowo nazywają się „ zwisy poczwórne”. No trudno, jak zwał tak zwał, ważne, żeby mi światło cieplutkie dawały 
Kiedy już miałam zwisy w ręku ( tak, zdaję sobie sprawę jak to brzmi) zaczęłam szukać elektryka, który by mi to ustrojstwo zawiesił. I pomimo, że o sufit chodziło, w tym miejscu zaczęły się schody. Znalazłam sobie usługi elektryczne w necie, firma nawet niedaleko mnie, myślę sobie, szybciutko przyjadą, zwisy zawieszą, tanio wezmą.
 Dzwonię.
- Dzień dobry, pan elektryk?
- Ta.
- Świetnie, ja w takiej sprawie… – zaświergotałam, po czym wyłożyłam w skrócie w czym rzecz.
- Się zrobi – pan Elektryk entuzjazmem nie tryskał, ale co mi tam do cudzego tryskania, tak?
- Super, bo ja tak sobie pomyślałam, że może dzisiaj by się udało?
- Eee, pani. Co pani?
- Ale w jakim sensie, że co ja? – zdziwiłam się lekko.
- Toż już prawie „łykend” jest.
- Tak? – zdziwiłam się  trochę mocniej. – Przecież dopiero czwartek…
- No mówię.
- Aha.
Ja może jestem nienormalna, ale zawsze mi się wydawało, że tydzień pracujący ma więcej dni, niż od poniedziałku do środy. No ale nic to. Człowiek uczy się przez całe życie, to co ja się czepiam weekendów. Pięknie podziękowałam panu Elektrykowi za poświęcone mi bezcenne minuty, po czym wybrałam numer do innego. Fachowca. A co! Zdrowa konkurencja na rynku pracy jest? Jest! Nie muszę się od razu na pierwszego decydować. Coś jak z mężem.
Dzwonię.
- Usługi elektryczne, Roman Iksiński. Słucham.
- Dzień dobry, czy pan dzisiaj pracuje?
- Proszę? – no miał prawo się zdziwić, wiem. Ale ja miałam prawo się upewnić.
- Czy pracuje pan dzisiaj?! – huknęłam.
- Owszem.
- A w tej chwili? Ma pan robotę? Czy może pan się podjąć zawieszenia dwóch lampeczek?
- Lampeczki to są na choince, droga pani. O jakie oświetlenie chodzi? – zapytał fachowo.
Powiem wam, że się ucieszyłam jak mój syn na widok resoraka. Uwielbiam konkretnych ludzi. No to mu opowiedziałam o tych zwisach poczwórnych, o rodzaju żarówek jakie sobie wymyśliłam i tak dalej.
- A wysoko tam jest? Drabina potrzebna, czy z krzesła sięgnie? – dopytywał.
No i mnie zastrzelił. Poleciałam biegiem do pracowni, z telefonem przy uchu stanęłam przy ścianie, wypięłam pierś i na wdechu powiedziałam:
- Ja mam metr sześćdziesiąt. To tak będzie… ze dwa razy ja. Może trochę mniej.
- To nie mam takiej drabiny.
Powietrze zeszło ze mnie jak z przekłutego balonika. A żeby cię do końca życia prąd zamiast żony pieścił! Ale nic to. Ja się tak łatwo nie poddaję, o nie! Wyszukałam sobie Elektryka numer trzy.
Dzwonię.
Nie odbiera.
Dzwonię znów.
Odbiera i dyszy.
- Ha…halo?
- Przeszkodziłam w czymś? – zapytałam, czując, że tak. Zarumieniłam się automatycznie, gdyż dobrze wychowana jestem i przeszkadzać nie lubię.
- Nie, nie, nie… - wysapał. Prawie jak yes, yes, yes naszego Kazia eM.
- Bo ja mogę później zadzwonić, jakby coś…
- Słucham. O co chodzi? – słyszałam prawie, jak zgrzyta zębiskami. No, ale sam chciał. Opowiedziałam całą historię, czując, że nawet jeśli ma drabinę to pewnie nie ma czasu. Lub odwrotnie. A jeśli ma jedno i drugie, to i tak nic z tego nie będzie. Dopóki nie skończy… yyy…uprzednio rozgrzebanej roboty.
-  I że niby dzisiaj, tak? – zapytał, jak zamilkłam.
- Ano. Miło by było. Jeśli to nie kłopot.
- Ale to za godzinkę, dobrze? Może tak być?
- Pewnie! – ucieszyłam się. – Nawet za dwie!

Zwisy elegancko zwisają, ja siedzę wygodnie i piję kawkę popołudniową. I tak sobie myślę, że Prawdziwy Fachowiec dokończy jedno i bierze się za drugie. A co najlepsze,  jedno mu w drugim wcale nie przeszkadza.
I jeszcze drabinę ma. O!




środa, 15 września 2010

Jakie to dziwne...



           Przyszłam dziś do pracy w bojowym nastroju. Pomijam już bojówki, opinające moją szanowną czteroliterową. Wspomnienia nie wart jest również pilniczek w torebce. Wiadomo, że to niezawodna broń kobieca. I niech was nie zwiedzie fakt, że nie używa się już metalowych. Taki papierowy też można wsadzić w oko. Zboczeńcowi na ten przykład.
            Ale do rzeczy. Dziarskim krokiem wmaszerowałam do pracy. Energicznie ściągnęłam z siebie wierzchnie okrycie i stylowo rzuciłam na wieszak. W międzyczasie już pstryknęłam czajnik elektryczny, gdyż wiadomo, że bez kawy dzień się nie zacznie. Bez porannej dawki kofeiny nadal jest noc. A w nocy się śpi, a nie myśli. Zatem, bez zbędnych rozmyślań zasiadłam do biurka i przełożylam kilka papierów. Potem poprawiłam kilka długopisów w metalowym piesku. Chwaliłam się już, że mam metalowego pieska na długopisy? Nie? To niniejszym się chwalę.
            Zalewając kawę nadal czułam rozpierającą mnie energię. Nie wiem, czy to  wpływ słońca, które wreszcie zdecydowało się pokazać twarz, czy może efekt leniwego weekendu. Faktem jest, że nie mogłam usiedzieć na pupie. Ważne Papiery, swoim zwyczajem, wołały o odrobinkę zainteresowania, ale ja czułam wyraźną potrzebę prawdziwej, fizycznej pracy.
Wiem, wiem, powinnam się zamknąć w łazience i przeczekać.
Wymyśliłam mycie okien. Przygotowałam sobie wszystkie niezbędne akcesoria, z kuchni zabrałam gumowe rękawice i płyn do naczyń. Nalewając wody do miski zaczęłam nucić „ Jak dobrze wstać, skoro świt” . Obrazu mojego szaleństwa dopełniła drabina, którą z niemałym trudem wyciągnęłam ze schowka.
- Dobrze się czujesz? – zapytała troskliwie Ruda.
- Doskonale!
- Bo nie wyglądasz… Po cholerę ci drabina?
- Przyniosę ci gwiazdkę z nieba, cieszysz się? – fuknęłam obrażona.
- Ogromnie. Ale pamiętaj, jak skręcisz sobie kark, to biorę twoje biurko, okey?
- Bierz co chcesz, nawet deszcz! – zanuciłam przebój biesiadno-disco-polowy.
- Oszalała całkiem…
Wytargałam wszystko na zewnątrz. Sapiąc i dysząc pomyślałam, że w zasadzie to już mam ćwiczenia fizyczne zaliczone, spokojnie mogę wracać. Ale ponieważ u mnie Plan droższy od pieniędzy, wdrapałam się na drabinę i rozpoczęłam akcję doczyszczania powierzchni szklanych.
- Dzień dobry! – usłyszałam głos. Niewątpliwie męski.
- Dzień dobry – odpowiedziałam i z czubka drabiny, niczym z niebios, spojrzałam na natręta. Niewysoki, elegancki blondynek, krótko ostrzyżony. W ręku teczka, pod pachą jakieś dokumenty. Oho, coś mi chce sprzedać, pomyślałam.
- Szef jest? – zapytał, nosem wskazując drzwi wejściowe.
- Nie ma, a o co chodzi?
- E, nie będę pani ślicznej główki zawracał. Niech pani myje te okna  – uśmiechnął się, pokazując uporządkowane uzębienie. Normalnie, jakby ktoś od linijki ciął.
- Niech pan spokojnie zawraca, bo szefa nie ma i nie będzie – powiedziałam uprzejmie.
- Wyjechał? Urlopik mały? – wyszczerzył się ponownie – Tak to właśnie jest, szef na Majorkę, a pracownik zapieprza, żeby bilet lotniczy mu opłacić, nie?
- Nie. Po prostu nie mamy szefa.
- Aaa, a szefowa jest?
- Ale o co chodzi? – zirytowałam się, bo poczułam, że mi woda po rękawie cieknie.
- Przecież nie będę ze sprzątaczką o biznesie rozmawiać – roześmiał się na głos. – Oczywiście uważam, że żadna praca nie hańbi. Żeby nie było.
- No, racja.
- To jak? Jest ta szefowa, czy nie?
- Jest. Przed panem stoi. A nawet nad panem – powiedziałam, machając mu ścierą przed oczami i uśmiechając się miło.
- To pani?! – prawie słyszałam łoskot opadającej szczęki. Sztucznej, jakby ktoś mnie pytał.
- Ja. A co się pan tak dziwi?
- Nie, nic – wycofywał się szybko. – Bo ja w takiej sprawie, mam doskonałą ofertę na…
- Przepraszam – wtrąciłam – ale ja tu musze dokończyć te okna. Rozumie pan, na Majorkę se zbieram. Żeby nie było, że pracowników wykorzystuję.

Okna w pracy lśnią, a mnie bolą wszystkie mięśnie. Nawet takie o których istnienie się nie podejrzewałam. I tak sobie leżę w łóżku, piszę i słucham radia.
Właśnie leci „Dziwny jest ten świat”.
Ano. 


Modena


         Dom był zwyczajny, murowany. Miał dach, schody, okna, drzwi i wszystko to, co mieć powinien. Przy wejściu, po prawej stronie zobaczyłam nawet małą, drewnianą budę. Pustą oczywiście, bo czego miałby tu pies pilnować. Po lewej, na niewielkim trawniczku stała niebieska huśtawka. Trochę pordzewiała, ale kiedy usiadłam i odepchnęłam się nogami, pofrunęłam do góry.
- Jarek! Zobacz, ja latam!
Mój mąż przerwał wypakowywanie bagaży z auta i popatrzył z politowaniem.
- Jak dziecko, normalnie jak dziecko – powiedział.
A ja odpychałam się coraz mocniej i mocniej, jakbym naprawdę mogła dzięki temu odlecieć. Wiatr rozwiewał mi włosy i bezczelnie zaglądał pod sukienkę. Nie przejęłam się tym. W końcu jestem na urlopie. A zresztą, kto mnie tu, na tym pustkowiu zobaczy?
- Proszę zejść z huśtawki…– usłyszałam nagle szorstki głos.
Szybko wyhamowałam i zeskoczyłam na ziemię. Z niepewną miną stanęłam naprzeciwko niskiej, starej kobiety. Jej pomarszczoną twarz wykrzywił złośliwy uśmieszek.
- Bo jeszcze, nie daj Boże, jakaś krzywda się pani stanie – dokończyła.
- Przepraszam – powiedziałam ze skruchą i przygładziłam włosy. – Nie wiedziałam, że nie wolno.
- Wolno, wszystko wolno. W końcu państwo płacą. Tylko to niebezpieczne, tu dzieciaków nie ma od dawna, wszystko pordzewiałe. Radzę uważać.
- Pani Jadwiga? – Jarek podszedł i wyciągnął dłoń na powitanie – Wiem, mieliśmy być wcześniej, ale proszę zrozumieć, korki straszne. Mam nadzieję, że nie czekała pani na nas za długo?
- Mam czas to i czekałam – odpowiedziała kobieta ignorując wyciągniętą rękę. – Proszę za mną. Pokażę państwu dom.
Co było robić, podreptaliśmy za nią. W miarę naszego dreptania, dopadały mnie coraz większe wątpliwości. Dom był po prostu zaniedbany. Centymetrowa warstwa kurzu pokrywała dosłownie każdy jego skrawek. Już w przedpokoju potknęłam się o jakieś stare kalosze i wyrżnełam głową o lustro.
- Proszę uważać – syknęła kobieta. – Jeszcze pani coś stłucze!
- Kiedy tu ciemno jest, nic nie widać – próbowałam się usprawiedliwić, ale Jarek ścisnął mnie za łokieć, żebym zamilkła.
- Prąd trzeba oszczędzać. Oczywiście spisałam liczniki i podsumuję kiedy będą państwo wyjeżdżać. Zresztą, nie wiem nawet czy żarówki dobre jeszcze. Od dawna nie było żadnych letników…
- Nic dziwnego – powiedziałam cicho do siebie.
Nic więcej nie dane mi było chwilowo dodać, gdyż weszliśmy do kuchni i straciłam głos. Po prostu oniemiałam. W świetle jarzeniowej żarówki, oczom moim ukazał się koszmar. Takiego brudu próżno by szukać w najgorszych melinach. Wszystkie sprzęty kuchenne były pokryte zaschniętymi, brązowymi plamami. Wyglądało to jak rzeźnia, jakby ktoś tu dla zabawy granatem rozerwał krowę. Po prawej stronie, przy oknie, stał stół przykryty beżowym obrusem w kwiaty. Kiedy podeszłam bliżej zobaczyłam, że te kwiaty to też rdzawe plamy. Spojrzałam na Jarka błagalnie. Ale on albo nie widział, albo udawał, że nie widzi.
- Dziękujemy za oprowadzenie. Myślę, że z całą resztą sobie poradzimy – powiedział w stronę staruszki.
- Doskonale – odpowiedziała i rzuciła pęk kluczy na brudny stół. – Przyjdę równo za tydzień, w sobotę, to się rozliczymy.
- Jeszcze raz dziękuję. Jest pani bardzo miła.
- Nie jestem. Ale to nie ma żadnego znaczenia.
Kiedy wyszła przystąpiłam do ataku.
- Czyś ty oszalał? – wydarłam się. – To ma być ten raj? To ma być to superowe, ustronne miejsce idealne na urlop?! Pogięło cię?
- Ania, ciszej, bo jeszcze nas usłyszy.
- A niech słyszy! To jest kpina jakaś, czy ty tego nie rozumiesz? Mamy tu spędzić tydzień, a potrzeba miesiąca, żeby to wszystko jakoś ogarnąć! Tu jest taki syf, że nie ma gdzie usiąść!
- Nic nie będziemy ogarniać. Będziemy tu tylko spać. Obiady możemy jeść w pobliskim miasteczku, widziałem jakiś barek po drodze. A jutro pójdziemy na cały dzień na łódkę. Będzie fajnie, zobaczysz!
- Jarek, ile my za to płacimy? – coś mnie tknęło i utkwiłam morderczy wzrok w mężu.
- Na tyle mało, że nas stać na urlop.
- To nie mogliśmy na przykład wziąć namiotu i rozbić się nad samym jeziorem? Wszystko byłoby lepsze od tej rudery!
- Wiesz, że nie lubię spać w namiocie. Już lepszy nad głową byle jaki dach, niż kawałek materiału. A jak przyjdzie burza? Umiesz chociaż rozpalić ognisko? – nie poddawał się.
- Nie umiem.
- Ja też nie. No dobra, koniec tego narzekania, trzeba szukać pozytywnych stron – mrugnął do mnie okiem. – Jesteśmy sami, wokół tylko świerszcze i żaby. Jutro się wyciągniesz na łódce, złapiesz piękną opaleniznę. Ja połowię rybki i w ogóle. No mówię ci, będzie super!
- Taaa, z pewnością. Urlop moich marzeń. Nie wiem jak ci dziękować, mój mężu – prychałam jak dziki kot.
- No już, już – podszedł do mnie i przytulił. – Najważniejsze, że jesteśmy razem, tak? Cała reszta się nie liczy.
- Mogłeś mnie po prostu uprzedzić – powiedziałam już ciszej.
- Przepraszam. Masz rację, powinienem ci powiedzieć. Ale czy wtedy byś tu przyjechała?
- Nie – przyznałam.
- No widzisz?
- Nic nie widzę. Wolę nie otwierać oczu – wyszeptałam w jego ramię.

***

Kuchnię faktycznie sobie odpuściliśmy. Wspólnie postanowiliśmy po prostu do niej nie wchodzić. Ale trzeba było zorganizować miejsce do spania i to okazało się kolejnym problemem. Obeszliśmy wszystkie pomieszczenia. Pokój, w którym spodziewaliśmy się znaleźć łóżka był zamknięty. Jarek wypróbował wszystkie klucze zostawione przez tę koszmarną kobietę i nic. Zamknięte na amen.
- I co teraz? – zapytałam. – Gdzie będziemy spać?
- Nie wiem, daj mi się chwilę zastanowić – podrapał się kluczem po brodzie.
- A nie możesz wyważyć tych drzwi? – zasugerowałam.
- Wyglądam ci na supermana?
Przyjrzałam się mężowi krytycznie. No, fakt, chudy jest jak szczapa. Może jakby jakieś tekturowe te drzwi były, z dykty czy tam czegoś, miałby niewielkie szanse. Te tutaj wyglądały bardzo solidnie. Za bardzo.
- Ale przecież musisz coś zrobić! – czułam, że za chwilę wpadnę w konkretną panikę. - Nie mamy gdzie spać, nie mamy co jeść, jesteśmy na końcu świata i na dodatek chyba słyszę, że zbliża się burza. Co to tak burczy? Grzmoty?
- Nie…to mi w brzuchu – odpowiedział zawstydzony.
- O matko – roześmiałam się, pierwszy raz odkąd tu przybyliśmy. – Jesteś wariatem, wiesz?
- Wiem. Na dodatek głodnym wariatem– też się uśmiechnął.
- Myślisz, że możesz być przez to niebezpieczny? – udałam, że się zastanawiam.
- Oczywiście. Jak tylko uda mi się zorganizować miejsce do spania, zobaczysz jaki ze mnie dziki zwierz!
- Dobra, dziki zwierzu – zarządziłam. – To ty spróbuj coś pokombinować z tymi drzwiami, a ja się przelecę po domu. Może mi się uda znaleźć jakiś czajnik elektryczny, to chociaż kawy ci zrobię, zgoda?
- Zgoda. Ale pamiętaj…
- Co?
- Prąd należy oszczędzać – zaskrzeczał, udając głos starej kobiety.
Oboje się roześmieliśmy. Przesłałam mu ręką buziaka i odmaszerowałam na zwiedzanie Strasznego Dworu, jak już w myślach zaczęłam nazywać to miejsce. Teoretycznie powinnam takie wycieczki po cudzej chałupie uskuteczniać z mężem, ale pomyślałam, że nic złego w puściutkim domu nie może mnie spotkać.
I to był mój pierwszy błąd.

***


Kiedy dotarłam na strych zaczęłam żałować, że nie wzięłam z dołu latarki. Oczywiście przy wejściu był kontakt, ale poza smętnym „pstryk” nic więcej nie udało nam się wspólnie zdziałać. Poza tym, postanowiłam nie dotykać więcej niczego bez potrzeby, gdyż mało brakowało a przykleiłabym się do kontaktu na wieki, taki był lepki i brudny. Popchnęłam lekko drzwi i wlazłam ostrożnie do środka. Wgapiałam się w ciemność, jednocześnie modląc się, żeby tu nie było pająków. Naturalnie pająki były, w końcu to strych, ale nie dopuszczałam do siebie tej straszliwej myśli, żeby nie zacząć wrzeszczeć. Po chwili moje oczy przyzwyczaiły się do panującej ciemności. Zobaczyłam, że w dachu są cztery niewielkie okienka, które wpuszczają odrobinę światła. Na moje nieszczęście właśnie zaczął zapadać zmierzch, więc robiło się coraz ciemniej.
Wtedy moją uwagę przyciągnął bujany fotel stojący w kącie, po lewej od wejścia. Podeszłam ostrożnie, złapałam za oparcie i majtnęłam z całej siły. Rozhuśtał się z cichym skrzypieniem. Zawsze kochałam bujane fotele. Zresztą, huśtawkom też nie popuszczam. Nieraz już było tak, że dzieci z mojego osiedla czekały w kolejce zanim nie zejdę. Uwielbiam się bujać! Teraz też, pokonując wizję rozklapcianego moją pupą pająka, usiadłam wygodnie i odepchnęłam się nogami. Ciemno było jak w afrykańskiej komodzie, ale i tak świat przyjemnie zawirował. Przymknęłam oczy i wtedy usłyszałam skrzeczący głos.
- Zejdź z fotela.
Stłumiłam dziki wrzask i czym prędzej wyhamowałam. Serce, które właśnie postanowiło mi wyskoczyć z piersi, wybijało szybki rytm, doskonale słyszalny w tej strychowej ciszy.
- Halo? Jest tu kto? – zapytałam głośno.
- Ja.
- To znaczy kto? Nic nie widać przez te egipskie ciemności…
- Proszę zejść z fotela – powtórzył głos.
- Już, już schodzę – powiedziałam ugodowo i zlazłam. – Przepraszam, nie sądziłam, że tu ktoś jest. Wynajęliśmy z mężem ten dom. Na tydzień. Nie jesteśmy złodziejami ani nic.
- Wiem, widziałam was wcześniej.
- Tak? – zdziwiłam się i spróbowałam zlokalizować skąd dochodzi głos. Wszystko wskazywało na starą szafę, stojącą przy drzwiach. Niewiele myśląc podeszłam ostrożnie bliżej i przyłożyłam do niej ucho.
- Tak – powiedział głos i już miałam pewność. Ktoś jest w szafie! Ale dlaczego na miłość boską i przede wszystkim – kto?!
- Jak masz na imię? – zapytałam. – I kim jesteś? I dlaczego siedzisz w szafie?
- Mam na imię Modena. I jestem tu za karę.
- Za karę? Co to za głupstwa? – roześmiałam się. – Wyjdź, Modena, poznajmy się. Mam na imię Ania, a na dole jest mój mąż. Możemy się napić razem herbaty czy coś… Mieszkasz tu? To twój dom?
- Trochę.
- To znaczy co?
Odpowiedziała mi cisza. Złapałam za uchwyt drzwiczek i wtedy stało się coś dziwnego. Metalowa rączka zaskrzeczała jak jakiś ptak i natychmiast zaczęła się żarzyć. Odskoczyłam.
- Hej! Co jest?! – wrzasnęłam. – Co to za głupie żarty?!
- Nie możesz otworzyć tych drzwi. Nikt nie może.
- Poparzyłam się klamką! Jak to w ogóle możliwe?! – dmuchałam na dłoń, gadałam do szafy i czułam, że najlepiej będzie już zejść na dół. Może wrócę tu później, razem z Jarkiem. Póki co, miałam dość wrażeń.
- Masz nauczkę, żeby nie próbować otwierać drzwi, za które cię nikt nie zapraszał – powiedziała Modena i mogłabym przysiąc, że chichocze.
- No dobra, rozumiem. Nie to nie – oświadczyłam nieco przerażona.
- Idziesz już? – zapytała.
- Tak. Muszę wracać do męża.
- Pozdrów Jarka ode mnie.
- Chyba nie mówiłam jak ma na imię… - zastanowiłam się.
Odpowiedział mi tylko chichot.

***

- Kobieta w szafie? Dobrze się czujesz kochanie? – zapytał Jarek z troską.
Było już dobrze po północy. Leżeliśmy na podłodze, na ogromnym legowisku składającym się z naszych wszystkich ubrań, obrusów i kocy znalezionych w domu, firanek i zasłon a także jednego, włochatego dywanika. Pod głowami, w charakterze poduszek, wystąpiły nasze plecaki i moja torebka. Drzwi do pokoju sypialnego, oczywiście się Jarkowi nie udało otworzyć, więc musieliśmy sobie poradzić. Jakoś.
- No mówię ci. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale wiem też, co widziałam.
- Przecież mówiłaś, że jej nie widziałaś? – przekomarzał się ze mną.
- O matko, no! Ale słyszałam! Głośno i wyraźnie jak teraz ciebie.
- Kochanie, ta straszna baba od której wynająłem dom, zapewniała mnie, że jest pusty. I ja jej wierzę. Kto chciałby tu mieszkać? I to w szafie? Nie, to niemożliwe.
- Jakiejś starej babie to wierzysz – powiedziałam z urazą. – A własnej żonie nie!
- Kotuś…
- Wypchaj się. A tak w ogóle to Modena kazała cię pozdrowić – prychnęłam i pokazałam mu język.
- Jak? Jak powiedziałaś? – Jarek uniósł się na łokciach i zajrzał mi w twarz. Był przerażony a na czole zobaczyłam kropelki potu.
- Modena – powtórzyłam niepewnie. – Co ci? Co się stało?
- Jezu…
- Jarek? Mów mi natychmiast o co chodzi! Nie strasz mnie! To coś okropnego, tak? Wy się znacie? Kto to jest Modena? Jarek?! – nie jestem pewna, ale chyba zaczęłam krzyczeć.
- Nie, to niemożliwe… - wyszeptał mój mąż i opadł na nasze plecaki. – To zbieg okoliczności, albo pomyłka jakaś. Tak, pomyłka. To samo imię, nic więcej…
- Jarek?
- Śpij już. Jutro ci wszystko wyjaśnię, dobrze?
- Ale…
- Proszę, zrób to dla mnie i o nic dziś nie pytaj. Muszę coś przemyśleć. Przysięgam, że wszystko ci opowiem. Widocznie już czas…
- Czas? Na co?
- Na prawdę.
Byłam zdezorientowana. Jednocześnie chciałam usłyszeć co miał mi do powiedzenia, ale czułam też, że może mi się to nie spodobać. Nieczęsto zdarzało mi się dotąd widzieć Jarka w takim stanie. Jednak byliśmy małżeństwem od pięciu lat. Zazwyczaj zgodnym, dobrym i kochającym,. Postanowiłam poczekać na te cholerne wyjaśnienia do rana.
I to był mój drugi błąd.

***

Oczywiście nie mogłam spać. Wierciłam się jak jakaś oszalała norka. Jarek też wstawał kilkakrotnie, żeby zapalić kolejnego papierosa. Było mi go naprawdę żal, ale nic nie mówiłam. Widziałam jak się męczy. Wzdychał, chodził, palił, myślał. W końcu, około trzeciej nad ranem usłyszałam jego cichutkie pochrapywanie. Leżałam wpatrując się w odrapany sufit a przed oczami przesuwały mi się koszmarne obrazy. Ta Modena to na pewno jego kochanka. Albo może ktoś z przeszłości, myślałam. Może znali się w dzieciństwie? Przecież Jarek wychowywał się niedaleko, może to jakaś jego koleżanka. Albo jednak kochanka – podpowiedział znów złośliwy umysł. Ale dlaczego na miłość boską ktoś miałby siedzieć w szafie?! Nawet jeśli jest czyjąś kochanką… nie, to bez sensu.
Wiedziałam, że nic nie wymyślę, a do rana zostało ładnych parę godzin. Postanowiłam działać i od razu poczułam przypływ sił. Najgorsze to nic nie robić. Wstałam i po cichutku się ubrałam. Wygrzebałam z plecaka latarkę i baterie. Tak wyposażona, w bojowym nastroju ruszyłam po schodach na strych. Niech mi się ta cholerna Modena natychmiast wytłumaczy ze znajomości z moim mężem!
Odwagi starczyło mi do drzwi. Stanęłam przed nimi i z wahaniem przytknęłam ucho. Nic, cisza. Popchnęłam je ostrożnie i weszłam do środka. Zapaliłam latarkę i głośno wypuściłam powietrze z płuc. Nawet sobie nie zdawałam sprawy z faktu, że wstrzymałam oddech. Patrzyłam i nic nie rozumiałam. Strych, porządnie oświetlony latarką, był pusty. Nie było szafy, skrzyni, bujanego fotela. Nic nie było! Puste ściany i kurz na podłodze. Co jest, do cholery? Przecież nikt nic nie znosił z góry, bo byśmy przecież słyszeli! Co tu się dzieje, jak rany!
- Halo! – wrzasnęłam. – Modena! Jesteś tu?
Tak jak się spodziewałam, odpowiedziała mi cisza. Zrobiło mi się słabo. Podeszłam do małego okienka i próbowałam je otworzyć, ale ponieważ to był ogólny koszmar, więc okienko także musiało odegrać swoją rolę. Za cholerę nie dałam rady.
Wtedy coś zaszeleściło mi pod nogami. Spojrzałam w dół i zobaczyłam malutkie skrawki papieru rozsypane na podłodze. Wyglądało to, jakby ktoś podarł list, bo część była zapisana. Ustawiłam latarkę w taki sposób, żeby świeciła mi na ręce i zaczęłam składać kartkę w całość. Przyznaję, trochę to trwało. Niektóre słowa były nieczytelne, ale generalnie tekst był po polsku, tylko pisany jakąś dziwną techniką. Litery miały długie ogonki i zawijasy, przypominały trochę ręczne pismo mnichów, czy coś takiego. Przynajmniej tak mi się skojarzyło. Po chwili mogłam odczytać co następuje:
„ i przyjdzie dzień, w którym grzeszne ciała połączą się w piekielnym uścisku na wieki. Wtenczas spełni się przepowiednia.”
Czytałam tekst chyba z milion razy, a oczy już miałam jak spodeczki deserowe. Grzeszne ciała? Czyli jednak zdrada! Modena musi być jego kochanką, a teraz czeka ich jakaś piekielna kara! O Jezu, co ja mam robić? No dobra, zdradził mnie, ale zginąć za to w diabelskich męczarniach to chyba lekka przesada? Musze go ratować, ale jak?!
Nie namyślając się dłużej, pozbierałam te karteluszki, zacisnęłam mocno dłoń i zbiegłam szybko na dół. Musze obudzić Jarka, myślałam. Musimy uciekać. Nieważne czy mi uwierzy czy nie. Ja mam przeczucie, że spotka go coś złego! A w przeczucia żony można nie wierzyć, ale słuchać jej należy bezwzględnie! I kropka!
Kiedy dotarłam na dół, Jarka nie było. Zobaczyłam tylko pusty śpiwór i rozgrzebane posłanie z ubrań. Wszystkie światła były pozapalane, było jasno jak w dzień. Na krzesełku turystycznym siedziała za to jakaś kobieta. Była tyłem do mnie i właśnie czesała długie, czarne włosy.
- Kim pani jest?! – warknęłam. – I gdzie jest mój mąż?
Odwróciła się powoli w moją stronę. Była przepiękna. Lekko skośne oczy sugerowały azjatyckie korzenie. Drobnej postury, z niezwykle bladą twarzą i z długimi włosami w kolorze smoły, przypominała porcelanową lalkę. Ubrana była w brązową, błyszczącą suknię z niewielkimi guziczkami a na szyi miała sznur beżowych pereł. Patrzyła na mnie i uśmiechała się leciutko, tymi swoimi idealnie skrojonymi ustami.
- Modena? – zapytałam niepewnie.
- Podejdź bliżej, nie bój się – powiedziała.
- Gdzie jest Jarek?
- Powiedziałam, żebyś podeszła.
- Ale…
Wtedy poczułam niezwykłą siłę. Nie chciałam iść w jej stronę, ale moje nogi zadecydowały za mnie. Przerażona zbliżyłam się do tej kobiety i usiadłam na podłodze. Nie wiem jak to dobrze wytłumaczyć, ale czułam, że muszę zrobić wszystko co powie. Po prostu muszę.
- Uczeszę cię – powiedziała i lekko dotknęła mojego ramienia. Posłusznie odwróciłam się do niej tyłem. Zaczęła gładzić mnie po włosach, a potem delikatnie je rozczesywać. Siedziałam jak sparaliżowana, nie mogłam poruszyć nawet ręką. Czułam się, jakby mnie ktoś związał.
- Wiem, że się boisz, ale zapewniam, że nie ma czego – wyszeptała mi w ucho – Wszystko będzie dobrze.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że potrzebuję twojej pomocy w pewnej delikatnej sprawie – powiedziała, nie przerywając czesania – Jarek niestety nie chciał się zgodzić. Szkoda, lubiłam go. Żałuję, że był na tyle uparty by ze mną walczyć. A przecież wiedział, że…
- Dlaczego mówisz o nim w czasie przeszłym? – wychrypiałam przez zaciśnięte strachem gardło.
- Mała spryciulka – Modena roześmiała się głośno. – Jesteś idealna! Wiedziałam, że Jarek ma dobry gust, ale nie spodziewałam się, że przyprowadzi mi taki kąsek.
- Mogę cię o coś zapytać?
- Tak.
- Czy to ma coś wspólnego z przepowiednią? Jesteście kochankami?
- Powiedział ci o przepowiedni? – wyraźnie była zaskoczona.
- Tak – skłamałam gładko.
- Tym lepiej – powiedziała zimno i przerwała czesanie. – Zatem szkoda czasu. Zaczynajmy.
Dotknęła mojej ręki i poczułam, że wstaję. Sama też się podniosła. Ze zdziwieniem zauważyłam, że jest trochę niższa ode mnie. Kiedy siedziała wydawało mi się, że jest szczupła i wysoka, może przez te jej niewiarygodnie długie nogi. Nadal nie mogłam ruszać rękami, ale bez problemu odwróciłam głowę i zobaczyłam, że na stole leży niewielki scyzoryk, którym Jarek wcześniej próbował podważyć zawiasy w drzwiach. Pomyślałam, że to dla mnie szansa. Trudno, w życiu nie zabiłam nawet muchy, ale przed sobą mam wariatkę, więc mam prawo się bronić. Żebym tylko mogła się ruszać…
Wtedy Modena uniosła się lekko na palcach i pocałowała mnie w usta. Próbowałam się wyrwać, ale niewidzialna pętla trzymała mocno. Po chwili przestałam protestować. Po pierwsze nie było sensu, po drugie, ku swojemu zaskoczeniu, zaczęłam czuć znajome, przyjemne napięcie.
- Więc to nie chodziło o Jarka? – zapytałam, kiedy zaczęła delikatnie masować moje plecy.
- Nie. Od początku chodziło o ciebie.
Zamknęłam oczy.
I to był mój trzeci błąd.

***

Czasami, kiedy budzimy się po długim śnie, nie wiemy gdzie się znajdujemy. Wszystko wydaje się obce. Łóżko na którym leżałam z całą pewnością nie było moje. Ale kiedy otworzyłam oczy, najpierw zobaczyłam drewniany sufit. Wpatrywałam się w niego do chwili, gdy usłyszałam odgłosy przekładanych talerzy lub szklanek. Takie znajome, swojskie brzęczenie, jak ktoś krząta się w kuchni. Odwróciłam głowę i zobaczyłam panią Jadwigę. Podśpiewując, mieszała drewnianą łyżką w jakimś garnuszku. Uniosłam się na łokciach i zawołałam:
- Halo! Proszę pani!
Podeszła do mnie, nie przerywając mieszania. Zauważyłam, że się zmieniła. Już nie była odpychającą starą babą. Patrzyły na mnie sympatyczne, nieco wyblakłe oczy, otoczone siateczką drobnych zmarszczek. Wyglądała jak uosobienie marzeń o kochanej babci, takiej, którą się wielbi do końca dni i rozpacza nad grobem, kiedy odejdzie.
- Robię ci lane kluseczki – powiedziała. – Musisz nabrać sił, dziecko…
- Co… co się stało?
- Nie pamiętasz? Może to i lepiej – zastanowiła się. – Zdarzył się okropny wypadek.
- Wypadek?
- Tak, w domu wybuchł pożar. Twój mąż próbował gasić, dzielny mężczyzna… niestety, nie udało mu się. Kiedy przyjechali strażacy było już po wszystkim.
- Pożar?! To niemożliwe…
- Tak, straszne nieszczęście. Dobrze, że moja córka była akurat w pobliżu, uratowała cię, wiesz? Weszła do płonącego budynku i cię wyciągnęła. Gdyby nie ona…
- Co pani mówi?! To jakieś bzdury! – odrzuciłam kołdrę i zerwałam się z łóżka.
Poczułam zawroty głowy, więc posłusznie znów się położyłam i wtedy usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. Do pokoju weszła Modena, uśmiechnięta i piękna jak poranek. Podeszła do pani Jadwigi i pocałowała w policzek.
- Cześć mamo – powiedziała. – Obudziła się już?
Obie spojrzały na mnie przyjaźnie.
- Chcę do domu – wyszeptałam przerażona.
- Ależ jesteś w domu, kochanie – roześmiała się Modena i nachyliła nade mną tak, że staruszka nie mogła usłyszeć jej kolejnych słów.
- To będzie teraz twój dom. A ty jesteś moja. Na wieki.

„…i przyjdzie dzień, w którym grzeszne ciała połączą się w piekielnym uścisku na wieki…”

niedziela, 5 września 2010

co mnie nie zabije...



Dopadła mnie. Ukrywałam się około roku, do pracy chodziłam kanałami, unikałam skupisk ludzi i tak dalej. W swojej naiwności myślałam, że skoro jestem ostrożna, prawie niewidzialna, to i bezpieczna. No cóż. Myliłam się. Ten wredziuch mnie w końcu wypatrzył, zatarł rączki, zmrużył swoje świńskie, cwaniakowate oczka i pocałował w sam czubek nosa.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. W czwartek klientka powiedziała do mnie:
- Marnie pani wygląda, pani Kasiu…
Bezczelność ludzka nie zna granic, pomyślałam. Fakt, może się nie umalowałam. Ale przecież nie zawsze się maluję i jakoś ludzi nie straszę. Przynajmniej nikt jeszcze nie uciekał z wrzaskiem na mój widok.
- Pani za to, jak zwykle pięknie – odpowiedziałam uprzejmie.
Gdyż uprzejmość mam we krwi. O!
Po południu robiłam zakupy na pobliskim bazarku. Stałam właśnie w kolejce w warzywniaku, kiedy poczułam łaskotanie w nosie. Potarłam kulfona wolną ręką ( w drugiej trzymałam siatki i torebkę) i zapomniałam o sprawie.
- Poproszę pół kilo pieczarek… A…A…Apsik! O matko, przepraszam! Nie chciałam nasmarkać pani na owoce…
Taa. Nie wiem co zrobię z jedenastoma bananami, ale musiałam kupić, skoro je sobie zaznaczyłam, tak? Może bym wymyśliła im jakieś przeznaczenie, ale poczułam, że zaraz kichnę jeszcze raz. Żeby nie wykupić całego straganu, szybko ewakuowałam się do domu.
- Kochanie, jestem! – wydarłam się z przedpokoju, zdejmując buty.
Wtedy poczułam zawroty głowy. Przysiadłam na stołeczku. Zrobiło mi się gorąco, potem zimno. W panice pomyślałam, że to menopauza, czytałam o tym. Matko święta, właśnie takie są objawy! Ale, kurna, już?!
- A co ty taka czerwona na twarzy jesteś? – zaniepokoił się Obecny, kiedy wszedł do przedpokoju.
- To ze starości… - jęknęłam.
- Zwariowałaś?
- Też możliwe. Nie dość, że stara, to jeszcze wariatka! – zawyłam.
- Ej, ty naprawdę masz gorączkę! – stwierdził Obecny, całując mnie w czoło.
Tak, doktorze House! Jest pan jak zwykle genialny!
 Westchnęłam cicho, po czym elegancko i stylowo uwiesiłam się Obecnemu na ramieniu. Wybrał mnie sobie, mówi, że kocha, to niech się teraz opiekuje, tak?
Obecny stanął na wysokości zadania i przeniósł mnie do prawie-małżeńskiego łoża. Zaległam niczym syrenka nad brzegiem oceanu i cierpliwie znosiłam niezbędne zabiegi. Nie będę opisywać co robił, bo wiem, ze się starał. Zaprotestowałam jedynie przy mierzeniu temperatury. Uważam, że pacha to doskonałe miejsce na termometr… a inne miejsca mają inne przeznaczenie.

Jest niedziela i jeszcze nie umarłam. Leżę sobie wygodnie, na stoliczku stoi batalion leków, herbatkę mi donosi osobisty kelner. Kiedy chcę to czytam, kiedy chcę to piszę. Albo nic nie robię. Dziecko u babci, żeby zarazy nie rozprzestrzeniać, więc w domu cisza, aż dzwoni w uszach. Włączę sobie ulubioną muzyczkę, a co! Dziś nikt mi nie powie, że to smuty. Jutro już muszę wracać do pracy, ale póki co, jeszcze mam urlop.
I to wszystko dzięki pewnemu wredziuchowi.
Gryposławo, nie wiem jak ci dziękować!

Całuję ciepło;*
Stara Wariatka