niedziela, 30 maja 2010

Foto-story


 


















Wszystko zaczęło się od nieszczęścia. Nie zauważyłam żadnych objawów choroby. Nie wiem, może ślepa byłam, może niepoczytalna chwilowo. Zdarza się. No fakt, był stary, ale w swojej naiwności myślałam, że jeszcze wiele pięknych, wspólnych chwil przed nami. W każdym razie, wykorzystywałam go do samego końca. Bezczelnie i bezwstydnie. A on któregoś dnia po prostu odmówił współpracy. Zamrugał niespokojnie, jęknął, stęknął i wyzionął ducha. Kolorowy, zazwyczaj, ekranik zmienił barwę na modną czerń.
Najpierw próbowałam go cucić. Zmieniłam bateryjki, powciskałam wszystkie możliwe guziczki, pocierałam go jak lampę Alladyna, mrucząc przy tym zaklęcia. Nawet pocałowałam. Bez skutku. Mój aparat fotograficzny dokonał żywota. Amen. Pacjent zmarł śmiercią naturalną, prawdopodobnie ze starości. Będzie wiadomo po sekcji zwłok, bo zawsze byłam ciekawa co jest w środku. W każdym razie, po trzech dniach żałoby i po pięciu dniach zastanawiania się, skąd wziąć kasę na nowego przyjaciela, byłam zmuszona dopuścić do siebie myśl, że chwilowo nie mam czym robić zdjęć. Trochę bolało, ale przecież mam większe problemy, tak?
Dlatego, kiedy w piątek pojechałam na bazar po świeże warzywka, nawet o aparacie nie myślałam. Wybierając marchewkę zastanawiałam się jedynie nad tym, dlaczego surowa nie tuczy, a gotowana już tak. Coś tam z indeksem glikemicznym się zmienia, ale szczegółów nie znam. Zresztą i tak wolę surową.
- Coś jeszcze? – ponuro zapytało czarnowłose dziewczę, wyglądające jakby właśnie z trumny  wstało. Ja wiem, że taka moda. Emo. Ale blade twarze i czarne włosy, z grzywą sięgającą pępka, kojarzą mi się jednoznacznie. Z wampirami. Dziewczę było dodatkowo wytatuowane na białych rękach w jakieś gotyckie wzorki, co tylko potęgowało efekt. Na tle kolorowych warzyw i owoców, czerwonych papryczek, zielonej sałaty i żółtych bananów, wyglądała jakby na pięknym kwiatku usiadła czarna mucha. Tudzież inny robalek.
- Tak, poproszę ze cztery jabłka, dwie cytryny, kilogram pomidorów i pęczek rzodkiewek – wyliczyłam.
- Cztery jabłka… - powtórzyło dziewczę i odwróciło się powoli w stronę skrzynek. Chyba niedawno musiała wstać z tej trumny i jeszcze nie do końca obudzona. Albo światło słoneczne tak na nią działa.
Ale ja cierpliwa jestem z natury oraz spokojna niesłychanie. A także kocham wszystkich ludzi miłością wielką, wręcz potworną. Młodociane wampirzyce też. Poczekam.
- Pani! – usłyszałam gdzieś z boku.
Odwróciłam się, bo skoro „pani” to może o mnie chodzi. Co prawda, przyjechałam w spłowiałych dresach, bez grama makijażu i z włosami niedbale spiętymi gumką, ale podobno nie szata zdobi człowieka i tak dalej. Zawsze mogę biust pokazać, jakby ktoś miał wątpliwości.
- Pani! – powtórzył cygański, umorusany chłopczyk stojący przede mną – Pani kupi aparat!
W tym miejscu muszę się przyznać, że boję się cyganów. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że są inni? Nie rozumiem ich, nie znam i pewnie dlatego się obawiam. Gdyby to był dorosły mężczyzna, nawet bym z nim nie gadała. Często w Centrum spotykam cyganki, które bardzo, bardzo pragną mi powróżyć i świetlaną przyszłość przede mną roztoczyć. Oczywiście za odpowiednią opłatą. Wiadomo, szczęście kosztuje.
Ale przede mną stało dziecko.
- Jaki aparat, mały? – zapytałam.
- Taki – powiedział i delikatnie wyciągnął z reklamówki czarne cudeńko.
Wysłużony, trochę poobijany, nieco porysowany aparat fotograficzny nieznanej marki. Nikt normalny by go nie kupił. Ja normalna nie byłam nigdy.
- A to działa w ogóle? – spytałam z powątpiewaniem, biorąc aparat do ręki.
- Działa, pani, działa!
- Ile kosztuje?
- A ile dasz? – odpowiedział pytaniem, a oczka mu się aż zaświeciły.
- Markus! Markus!
Spojrzałam zdziwiona w stronę skąd dobiegł wrzask. Z prędkością światła, sapiąc i dysząc, pędziła do nas  starsza kobieta. Twarz miała wykrzywioną złością, nogi plątały jej się w kolorowych spódnicach, w uszach dzwoniły ogromne, złote kolczyki. Wyglądała jak czołg, którego nic nie zatrzyma. Chłopiec tylko na nią zerknął i zerwał się do ucieczki.
- Ej, mały! – zawołałam. – Twój aparat!
Ale zobaczyłam tylko jego sylwetkę znikającą między pawilonami. Kobieta też mnie zgrabnie wyminęła i po chwili śladu po nich nie było. Stałam osłupiała z aparatem w ręku.
- Jabłka i co tam jeszcze było? – spytała wampirzyca, która właśnie się znów zmaterializowała i położyła cztery rumiane owoce na blacie.
- Cytryny – odpowiedziałam automatycznie. – Czy zna pani może tego chłopca, co tu był przed chwilą?
- Jakiego chłopca? Nie widziałam nikogo.
- No taki mały, ciemnoskóry. Cygan chyba.
- Nie zauważyłam. Przecież ważyłam pani te jabłka... – prawie się obraziła.
- No dobrze, nieważne. Poproszę cytryny. Dwie.
- Proszę bardzo.
Odeszła w stronę kolejnych skrzynek a ja obejrzałam dokładnie aparat. Nacisnęłam na chybił trafił jakiś przycisk. Obiektyw się wysunął a ekran zamigotał. Zachęcona sukcesem, ustawiłam jedno jabłko na ladzie i spróbowałam zrobić zdjęcie. Pstryk!
- Całkiem nieźle wyszło – powiedziałam na głos, patrząc na wyświetlacz.
- Pani cytryny, proszę bardzo. Dać siatkę? Zapakuję może z jabłkami?
- Tak, poproszę.
- A gdzie jest jeszcze jedno jabłko? – spytała wkładając owoce do reklamówki. – Były cztery…
Oderwałam wzrok od aparatu. Jabłka na ladzie nie było.
- Już pani zjadła? – domyśliła się wampirzyca. – Dobrze, że zdążyłam zważyć.
- Nie zjadłam – powiedziałam zdziwiona.
- Samo się raczej nie zjadło – błysnęła. - Ale nie moja sprawa. Smacznego.
- Mówię pani, że nie zjadłam żadnego jabłka! – zaczynała mnie denerwować. – Ja… Ja tylko zrobiłam mu zdjęcie.
- Ach tak – odpowiedziała beznamiętnie.
Widziałam, że nie wierzy a w dodatku ma mnie za wariatkę.
- Ale naprawdę!
- Mi tam wszystko jedno – dodała. – Ale policzę za cztery.
- Jasne, oczywiście- poddałam się. - To jeszcze kilo pomidorków i pęczek rzodkiewek, proszę.
- Już daję.
Patrzyłam jak waży pomidory i myślałam intensywnie. O co tu chodzi? Innych klientów obok mnie nie było, a ja jabłka nie ruszałam. Znaczy ruszałam, ale nie zjadłam. Jestem roztargniona, ale chyba bym pamiętała? Może ten chłopak zwędził? Ale nie… Jego już przecież nie było jak ustawiałam owoc na ladzie. Czary jakieś czy co?
- Dwanaście pięćdziesiąt – powiedziała wampirzyca, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Już płacę.
Podałam jej banknot dwudziestozłotowy i czekając na resztę, pomyślałam, że w sumie ma ciekawą twarz. Akurat odgarnęła włosy i założyła je za ucho. Duże, brązowe oczy, zwykle niepotrzebnie schowane za firanką z grzywki, patrzyły teraz na mnie wyczekująco. Ocknęłam się i wzięłam podane monety.
- Przepraszam bardzo… - zaczęłam niepewnie. – Czy mogłabym panią sfotografować? Ma pani bardzo interesującą buzię i przepiękne oczy. Zdaję sobie sprawę, że to dziwna prośba. Naturalnie, jeśli pani odmówi zrozumiem.
- Jest pani fotografem? – zapytała, ale widać było, że komplement podziałał. Nawet się uśmiechnęła. Naprawdę sympatycznie wyglądała z tym uśmiechem.
- Tylko amatorką. Ale lubię fotografować ciekawych ludzi. To jak? Zgodzi się pani?
- Ale to teraz? Tutaj?
- Pięknie się pani komponuje z tymi warzywami- zapewniłam.
- No dobrze – zachichotała nerwowo. – To może ja włosy poprawię? Umaluję się?
- Nie ma potrzeby – powiedziałam szybko, bo makijażu to akurat miała aż nadto. – Chcemy żeby było naturalnie, prawda?
- No tak. Chyba tak.
Odsunęłam się o krok i podniosłam aparat do oczu. Wampirzyca też się cofnęła i oparła jedną nogę na skrzynce z sałatą. Rękę podniosła do czoła i z zamyślonym wyrazem twarzy wpatrywała się w horyzont. To znaczy konkretnie w parkującego właśnie dostawczego busa, ale mniejsza o to. Wyglądała pięknie. Blada, wręcz porcelanowa, twarz. Ogromne, sarnie oczy. To wszystko otulone peleryną kruczoczarnych włosów. Szczupła sylwetka i biała noga w sałacie. W tle barwny, owocowo-warzywny spektakl. Ustawiłam ostrość i zdecydowanym ruchem nacisnęłam przycisk. Aparat zamruczał cicho i pokazał mi na wyświetlaczu efekt. Aż westchnęłam.
- Super zdjęcie! – powiedziałam głośno i podniosłam wzrok.
Wampirzycy nie było. Zniknęły również półki z warzywami. Po skrzynce z sałatą pozostał tylko ciemniejszy ślad na betonie. Rozdziawiłam buzię i wpatrywałam się w gołe ściany bazarowego pawilonu.
- Co jest, jak pragnę zdrowia… - wyszeptałam.
- A co to, nieczynne dzisiaj? – jakaś staruszka podeszła i stanęła obok mnie, zaglądając z ciekawością do wnętrza budki.
- Tak. Chyba nieczynne. – odpowiedziałam niepewnie.
- I jak w tym kraju ma być dobrze? Dopiero piątek, a oni już sobie wolne robią! Nieprawdopodobne! - zagderała, a siwy koczek zakołysał się niebezpiecznie.
- Ma pani absolutną rację – zgodziłam się cicho. - To nieprawdopodobne.

***

Do domu wróciłam bez zakupów. Jeśli nie liczyć aparatu oczywiście, ale przecież za niego nie zapłaciłam. Byłam zupełnie oszołomiona. Przez całą drogę powrotną próbowałam znaleźć rozsądne wytłumaczenie. No kurcze, najpierw zniknęło jabłko, a chwilę potem żywy człowiek z całym warzywniakiem? A może ja mam omamy jakieś?
- Co na obiad? – przywitał mnie z właściwą sobie czułością Rafał.
- Synuś, obiadu nie będzie – odpowiedziałam i ciężko klapnęłam na fotel.
- Jak to nie będzie? – zaniepokoił się i oderwał wreszcie wzrok od komputera.
Nic nie odpowiedziałam tylko wyjęłam aparat z torebki i postawiłam na ławie. Rafał podniósł się z krzesła i w sekundę był przy mnie.
- Kupiłaś aparat? Wydałaś całą kasę? Nie starczyło na żarcie? – domyślił się mój potomek.
- Dziecko, znasz mnie od piętnastu lat. Czy ja kiedyś skazałam cię na śmierć głodową z powodu jakiejś zachcianki?
- Jeszcze nie. Ale, jak słusznie zauważyłaś, znam cię od dawna. Wszystkiego się spodziewam po tobie.
- Żmiję wyhodowałam na własnej piersi – powiedziałam z niesmakiem.
- Na czym? – zapytał niewinnie, ale oczy mu się zaśmiały.
- Na piersi. Konkretnie na obu!
- Nie zauważyłem u ciebie piersi – roześmiał się już głośno.
- Po kim ty jesteś taki złośliwy? – westchnęłam. – Albo nie. Nie odpowiadaj.
- A ile dałaś za to cudo? – zapytał i wziął aparat do ręki.
- Nie! Nie dotykaj! – wrzasnęłam.
- Mama, co jest? Oszalałaś? – zdziwił się i popatrzył na mnie uważnie.
- A wiesz, że to możliwe? Chyba oszalałam. Zrobiłam zdjęcie jednej wampirzycy i ona zniknęła, wiesz? Wraz z całym dobytkiem w postaci rzodkiewek i pomidorów.
- Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się już na serio. – Może ja do taty zadzwonię? Albo do babci? Do lekarza jakiegoś?
- Nie synu, nie dzwoń nigdzie – westchnęłam. – Siadaj, zaraz ci wszystko opowiem…
Słuchał uważnie, a oczy mu się robiły coraz większe. Zerkał to na mnie, to na aparat, ale nie przerywał. Pod koniec opowieści zaczęły mu się podnosić kąciki ust.
- Mamo, ale to przecież niemożliwe – powiedział ze śmiechem, kiedy zamilkłam.
- Wiem. Ale mówię ci, co widziałam. Na własne, piękne oczy.
- I co teraz?
- Pokręcę się po bazarku, może uda mi się odnaleźć tego chłopca – powiedziałam ostrożnie. – Nie wiem sama. Ale coś przecież trzeba zrobić, nie?
- Ja wiem co trzeba zrobić.
- Tak?
- Udowodnić ci, że to jakieś przywidzenie. I jest na to tylko jeden sposób.
Zanim zdążyłam się zorientować co zamierza, złapał za aparat i wycelował go we mnie.
- Nie! – krzyknęłam.
A potem wszystko zniknęło.


c.d.n.
być może :)







wtorek, 11 maja 2010

Szczęście





















- Karol, ty za dużo palisz!
- Oj tam, Gienia.
- Nie żadne oj tam! Do grobu się wpędzasz na własne życzenie! I mnie przy okazji.
- No wychodzę przecież na balkon, żeby cię nie truć. Po kiego groma leziesz za mną?
- To już nie można nic powiedzieć? Żoną jestem, mam prawo!
- Tak, tak…
- Ty, zobacz. Czy to nie Malinowska idzie z tym rudym psem?
- Nie znam.
- No jak nie znasz? Ta z trzeciej klatki, co mąż jej umarł w zeszłym roku, no…
- Jak miał taką żonę jak ja, to nie dziwota, że umarł.
- Hihi… Ty jak coś powiesz! Ale wiesz co? Ona chyba przytyła, nie?
- Trudno powiedzieć. Jest jakieś cztery piętra ode mnie. Nie widzę.
- Bo ja ci mówiłam już dawno, że powinieneś nosić okulary. A ty się uparłeś, że dobrze widzisz. Właśnie widać jak dobrze!
- Co mam widzieć, to widzę.
- A ten pies jakoś krzywo idzie, zobacz…
- Psa to już na pewno nie zobaczę z tej odległości.
- E tam, bo ci się nie chce. A tam przy ławce to chyba ta z parteru, nie? Obcięła włosy a taka ładna dziewczyna była. Ona sama wychowuje te dzieci, wiesz?
- Nie wiem.
- Bo ty taki właśnie jesteś! Taki… taki aspołeczny! O!
- No.
- I za dużo palisz!
- No. Może.
- A zobacz, ten jak się wystroił! Hihi… pewnie do Ewki, tej co pod nami mieszka, idzie. Ona jeszcze się nieźle trzyma, co? Oczywiście jak na jej lata… I kwiaty niesie jakieś, czy mi się wydaje?
- No niesie, niesie.
- A ty mi kwiatów nie kupujesz. W ogóle o mnie nie dbasz. Miłość trzeba pielęgnować!
- Gienia, daj już spokój. Za dużo filmów oglądasz.
- Oglądam! Bo tam jest prawdziwe życie, a nie to co moje. Tylko kotlety, pranie i zmywanie.
- A właśnie…, o której obiad?
- O drugiej. Może potem się przejdziemy na jakiś spacer, co?
- Możemy. Muszę gniazdka kupić.
- Ale nie do sklepu, no. Tak dla przyjemności się przejść.
- Kupimy gniazdka i potem możemy dla przyjemności.
- Nic romantyzmu w tobie nie ma. A mogłam posłuchać mamy i za Waldka wyjść.
- To może się ze mną rozwiedziesz?
- Chciałbyś! Niedoczekanie twoje. Idę robić ten obiad!
- Idź.
- A ty co mnie tak wyganiasz? Pogapić się pewnie chcesz na tę małą! Wiedziałam, że mnie już nie kochasz!
- Kocham, kocham.
- Masz szczęście!




sobota, 8 maja 2010

Pozory


 


















Dawno, dawno temu, kiedy w maju było zawsze słonecznie, a ja nie miałam żadnych problemów, znałam pewną kobietę. Pani Jadzia, bo o niej mowa, była wyjątkową staruszką. Zawsze uśmiechnięta, dla każdego oprócz zwyczajowego „dzień dobry”, miała dobre słowo. Wiedziała gdzie kto pracuje, komu się syn urodził a komu zdechł pies. Kochały ją osiedlowe, wiecznie głodne koty, uwielbiały dzieci, szanowali sąsiedzi. W wytartym, brązowym płaszczyku, ze spiętymi w zgrabny koczek siwiutkimi włosami i w dużych, rogowych okularach, wyglądała jak ucieleśnienie bajkowej babci. Takiej babci, która umie zrobić najlepszą zupę świata, w dwie minuty ukręci ciasto na naleśniki, oraz wie, co trzeba zrobić ze stłuczonym kolanem. Babcia, która pocieszy, rozśmieszy a jak trzeba po prostu wysłucha. Codziennie jak szłam rano do szkoły, widziałam panią Jadzię, drepczącą nieśpiesznie w kierunku sklepiku spożywczego. Zawsze kupowała tylko chleb i mleko, potem już nawet nie musiała mówić, czego potrzebuje. Ekspedientka obsługiwała ją bez kolejki, z radością podając pachnący bochenek i białą butelkę. Pani Jadzia kiwała głową w podzięce i pytała:
- Jak maleństwo, pani Ilonko?
A sprzedawczyni odpowiadała z uśmiechem:
- Już nie takie maleństwo. Stary koń, raczej! Skończył trzydzieści lat!
- Niemożliwe – dziwiła się staruszka. – A dopiero biegał po Korkowej w krótkich spodenkach!
I kręcąc z niedowierzaniem głową wyciągała mały portfelik w kształcie podkowy i wysypywała garść monet na ladę.
- Tyle? Nie podrożało? – upewniała się.
Później stała jeszcze kilka minut, przyglądając się klientom. Czasem kogoś zagadnęła na temat pogody, innym razem na temat polityki. Wszyscy ją znali. Choćby z widzenia.
            Dlatego, kiedy gruchnęła wiadomość o jej aresztowaniu - zawrzało. Ludzie po prostu nie mogli uwierzyć, że coś złego zrobiła. To było wydarzenie na niespotykaną skalę, na tym małym, warszawskim osiedlu. I należało je dokładnie omówić. Dlatego też, co wieczór zbierały się Komitety Obrony Pani Jadzi. Kilka razy też u nas w domu, więc mogłam je spokojnie obserwować, schowana za beżowym fotelem w dużym pokoju. W sumie nie musiałam się nawet chować, gdyż i tak, nikt nie zwracał uwagi na pyzatą dziewczynkę z jabłkiem w ręku. Po drugiej stronie ławy siedział mój tata i udawał, że czyta gazetę. Co jakiś czas wzdychał w niemym cierpieniu, ale nie odzywał się.
- Czy coś już wiadomo w wiadomej sprawie? – grzmiał już z przedpokoju dozorca, pan Józef Klepka. Może nie do końca gramatycznie grzmiał, ale niech go usprawiedliwią ogromne emocje.
- Wiadomo tylko tyle, że podobno otruła swoją siostrę – zapiszczała pani Aniela, sięgając po paluszka. – Ale ja w to absolutnie nie wierzę! Absolutnie!
- Ja też nie – zawtórowała jej moja babcia. – Musimy coś zrobić. Trza ratować kobietę!
- Pani kochana, a cóż my, szare żuczki, możemy zrobić? Paczkę jej wysłać? – kolejny paluszek zniknął w karminowych ustach pani Anieli. – Nawet nam nie pozwolą się z nią zobaczyć! Nie jesteśmy z rodziny… pff! A ona przecież dla nas jak siostra była, jak matka, jak najbliższa osoba! No? Źle mówię?
- Bardzo dobrze! – zagrzmiał dozorca i podkręcił sumiastego wąsa. – To może się złożyć na adwokata jakiegoś dobrego?
- Ja mam małą rentę, niech się składają ci bogatsi – powiedziała szybko pani Aniela.
- Mogę się złożyć – zaofiarowała babcia. – Aby nie za wiele. Ale czy ktoś się podejmie obrony? Tam podobnież jakieś niezbite dowody są…
- Jakie tam niezbite – prychnął pan Józef. –  Że u niej ta siostra umarła? Że obiad razem jadły i jedna żyje a druga nie? Toż stare obie były…
- Gdzie stare? Jak stare?! – oburzyła się babcia. – W moim wieku!
- No. Toć mówię.
- Ożesz… - zapowietrzyła się babcia i zamachała rękami.
- Zresztą, dobra papuga to i kryminalistę wybieli – dodał dozorca.
- Jadzia nie jest żadnym kryminalistą! – zawyła rozpaczliwie pani Aniela.
Kiedy moja mama wniosła do pokoju dzbanek ze świeżo zaparzoną herbatą, rozmowy przycichły. Postawiła tacę na stole, rozejrzała się niepewnie po twarzach obecnych i przysiadła skromnie na brzegu fotela. Tego fotela, za którym siedziała skurczona jej własna, wścibska córka. Czyli ja.
- Przepraszam, że się wtrącam – zaczęła mama, – ale może należałoby się skontaktować z synem pani Jadwigi? Jemu udzielą wszystkich informacji i można będzie przedsięwziąć jakieś kroki. No, Janusz, co myślisz?
Tata, na dźwięk swojego imienia poruszył się niespokojnie, chrząknął coś niewyraźnie i wrócił do gazety.
- Doskonały pomysł, sąsiadko – pochwalił pan Józef.
- To moja córka – powiedziała z dumą babcia. – spryciula, co nie?
Wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeli na mamę. Skuliła się jeszcze bardziej, zawstydzona nagłym zainteresowaniem szacownego gremium.
- Adwokata możemy wynająć – zastanowiła się pani Aniela, chrupiąc setnego paluszka. – Nawet jak nie pomoże, to raczej nie zaszkodzi. Oni chyba podpisują jakąś klauzulę, przede wszystkim nie szkodzić, czy coś…
- To lekarze chyba – zamyśliła się babcia.
- Jeden pies – zagrzmiał pan Józef.
- Właśnie, z psem trzeba wyjść! – zerwał się tata. – Ja pójdę, nie ma sprawy! Nora! Nora!
Nora z ociąganiem podniosła się z legowiska i zamachała puszystym ogonem.
- A od kiedy ty z psem wychodzisz? – zdziwiła się babcia.- Zwykle  trzeba cię nożem z fotela zeskrobywać, a dzisiaj sam z siebie?
- Cuda się zdarzają, pani sąsiadko – zachichotała Aniela.
- Cud będzie, jak my coś dzisiaj ustalimy – zdenerwował się dozorca. – Gadacie jak stare przekupy! Szkoda czasu! Mecz za chwilę!
- A czy nam się gdzieś spieszy? – zaświergotała babcia.
- Nam może nie, ale mieliśmy ratować panią Jadzię – przypomniała trzeźwo mama.- Ona w więzieniu siedzi.
- Jak siedzi to przecież nie ucieknie – powiedziała urażona babcia. – A dobre stosunki sąsiedzkie należy podtrzymywać, córko moja. I porozmawiać sobie, pogawędzić miło. Herbaty się napić w miłym towarzystwie. Mam rację?
- Masz pani rację absolutną! – ostatni paluszek zniknął w otchłani żołądka Anieli.
Tata, już w kurtce, ze smyczą na końcu której wierciła się Nora, zatrzymał się w pół kroku. Widać było, że bije się z myślami, kilka razy westchnął, w końcu powiedział:
- A nie przyszło wam do głowy, że może ona jest winna? I te gadanie nic nie pomoże, bo skoro jest wina to musi być i kara? I pomimo całej naszej sympatii powinna odsiedzieć wyrok, jaki zapadnie. Po coś te prawo mamy, tak? Walczyliśmy o to. I ja i wy. A teraz sobie urządzacie jakieś pogaduszki przy kawce, obmyślacie beznadziejne plany, z których nic nie wyniknie. Strzępicie języki żeby poczuć się lepiej. Udajecie takich szlachetnych, wielkodusznych a tak naprawdę jeden się spieszy na mecz, a druga zeżarła nam paluszki…
- Janusz… - zaczęła ostrzegawczo mama.
- To nie jest mój syn. Zięć. – uściśliła babcia, patrząc z niechęcią na tatę.
- Mam tego dość - kontynuował niezrażony tata i zdjął kurtkę. –  Wynocha! Ale już!
Słowa te poparł szybkim otworzeniem drzwi wejściowych.
- Znieczulica – syknęła pani Aniela i podniosła się z krzesła. – Na cudze nieszczęście się wypinać! Skandal! Nie wie pan, że dobro powraca?!
- Na razie to ja powracam. Na fotel. A z psem wyjdzie Kasia.
Co było robić. Wyszłam.





środa, 5 maja 2010

Skorupka

















- Rozstajemy się? – zapytałam patrząc na męża uważnie.
- No, raczej tak – odpowiedział.
- Pomożesz mi przy przeprowadzce?
- Jasne. Możesz na mnie liczyć – odetchnął z wyraźną ulgą. Gładko poszło. Nawet się uśmiechnął.
- Chciałabym jutro rano, jeśli nie masz nic przeciwko – dodałam.
- Rano…- zamyślił się
- No rano, rano – powtórzyłam.
- Ale to ja nie mogę.
- Aha…
- Chciałbym bardzo. Wierzysz mi, prawda? Po prostu nie mogę.
- Jasna sprawa.

Miałam trzydzieści lat, dwuletniego syna i rozstałam się z mężem. Sprawnie i atłasowo. Można powiedzieć – bezboleśnie. Jak cywilizowani ludzie. Jak zalecają poradniki psychologii. Nie walnęłam talerzem, nie darłam się jak stare prześcieradło, nikt nie trzaskał drzwiami. Mówiliśmy niewiele, ale też i nie było w sumie o czym rozmawiać. Sami, bez ciągania po sądach ustaliliśmy wysokość alimentów i mogłam się spokojnie wyprowadzić.

***

- Mamo! Mamo!
Siedziałam właśnie w wannie. Na twarzy miałam ziołową maseczkę a we włosy wtartą odżywkę. Pachnąca, kolorowa piana, skutecznie zakrywała me wątpliwe wdzięki. Słyszałam nawoływania Mateusza, ale postanowiłam je ignorować. Chyba mam prawo do piętnastu minut tylko dla siebie?!
- Mamo!
- Czego? – warknęłam.
- Pomożesz mi zbudować garaż? – zapytał mój pięcioletni potomek, przykładając usta do dziurki w drzwiach łazienki.
- Poproś Tomka! Ja goła jestem, synu!
- Już prosiłem…
No tak. Mogłam się domyślić. Tomek pewnie tkwi przed laptopem i świata, ani tym bardziej małego chłopca, nie widzi. Co to jest, że dorosły, rozsądny mężczyzna, głupieje z powodu jakiejś strzelanki komputerowej?
- A miało być tak pięknie – powiedziałam do siebie.
- Co mówisz, mamo? – zawołał Mati.
- Mówię, że już wychodzę!
Szybko spłukałam z siebie pianę i aromatyczną maseczkę, umyłam włosy i wyszłam z wanny owijając się różowym ręcznikiem. Spojrzałam w lustro zawieszone nad umywalką. Popatrzyła na mnie dziwna, wykrzywiona złością twarz. Zupełnie jak nie moja. A gdzie mój, sławny na całe osiedle, uśmiech? Gdzie iskierki w oczach? Gdzie radość i chęć do życia? Z lustra patrzyła na mnie jakaś ponura, stara baba!
- Aga! – zapukał Tomek.
- Mówiłam, że już wychodzę! Mogę się chociaż ubrać?!
- Telefon do ciebie!
- Kto?
- Wyświetla się Monika.
- O! – ucieszyłam się i otworzyłam. – Dawaj!
- Halo? Moniś? – wrzasnęłam do słuchawki.
Zamknęłam ponownie drzwi, usiadłam sobie wygodnie na kibelku i owinęłam się szczelniej ręcznikiem. Jeszcze chwilę musi sobie świat poradzić beze mnie.
- Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam! – zaśpiewała moja przyjaciółka.
- Głupia babo, nie mam urodzin – roześmiałam się. – Może zaczniesz w końcu korzystać z kalendarza, jak normalni ludzie?
Monika była znana  z tego, że szczerze nienawidziła wszelkich organizerów, kalendarzy, notatek i tym podobnych. Szczyciła się doskonałą pamięcią i na każdym kroku podkreślała, że nie jest niewolnikiem dat i terminów.
- Ja nie z powodu urodzin śpiewam – udawała obrażoną.- Oczywiście zapomniałaś. Ale od czego masz mnie? No, od czego?
- Od bólu głowy mam tabletki – zastanowiłam się. – Czyli ciebie mam od picia!
- To też – zgodziła się szybko. – W sumie to się nawet dobrze składa, że proponujesz, bo musimy się spotkać i oblać…
- Ale co oblać? Oświecisz mnie w końcu?
- Rozwód, małpo!
- Rozwodzisz się? – gdyby nie to, że już siedziałam, to chyba bym usiadła z wrażenia.
- Nie ja tylko ty!
- Ale ja się już rozwiodłam. Jeszcze nie zdążyłam ponownie popełnić  tego szaleństwa, potocznie zwanego małżeństwem. Pijana już jesteś?
I wtedy do mnie dotarło. Postanowiłyśmy przecież, w każdą rocznicę mojego rozstania z mężem, upijać się do nieprzytomności. Wiem, że to głupie, ale niech nas tłumaczy… ta no… fantazja. Ułańska. Babska. Jak zwał tak zwał.
- A! Już wiem!– zakrzyknęłam gromko. – Rany, to już trzeci raz?
- No. To w sobotę?
- Może być – zaczęłam z ociąganiem. – Pogadam z Tomkiem. Nie wiem czy zgodzi się zostać z małym.
- A dlaczego ma się nie zgodzić?
- Ostatnio…- ściszyłam głos na wszelki wypadek. -  Trochę nam się nie układa.
- To znaczy?
- No wiesz, mijamy się właściwie. Ja cały dzień w pracy, wracam padnięta jak koń po westernie.
- A on już znalazł pracę? – zapytała wprost.
- Szuka.
- Dupa tam – powiedziała.
- No szuka, mówię ci! Wiesz jak teraz jest ciężko o dobrą pracę?
- A o niedobrą łatwiej? – zapytała trzeźwo. – Jakąkolwiek?! Ile to już? Rok?
- Półtora – powiedziałam niechętnie.
- Idiotka – skwitowała krótko.
- On się stara, naprawdę – znów ściszyłam głos. – Pomaga mi, odkurza, z psem wychodzi. To duże ułatwienie dla mnie…
- Gosposia masz? Może ci jeszcze śniadanka do pracy robi? – roześmiała się. - Oczywiście, o ile wypłatę weźmiesz i kupisz coś do żarcia.
- Monika…
- Aga, kogo ty oszukujesz? – zapytała poważnie. - Siebie czy mnie? Bo ja się nie dam nabrać na te gadki.
- Moniś, nikogo nie oszukuję. Po prostu, dla mnie ważne jest, że go mam. Nie szlaja się nigdzie, nie zdradza, kocha nas, mnie i Mata… i w ogóle.
- Bredzisz. Nie szlaja się, bo nie ma za co. Nie zdradza z tych samych powodów.
- Ale kocha – powtórzyłam twardo.
- Tak, kocha. I z tej wielkiej miłości, pozwala ci za wszystko płacić.
- Jesteś okropna, wiesz?
- Nie. Jestem jedyną osobą, która ci prawdę prosto w oczy powie.
Milczałyśmy przez chwilę.
- Nie chcę być sama… - zaczęłam cicho.
- I dlatego godzisz się na wszystko? Ja rozumiem, że można obniżyć poprzeczkę… ale nie stawiać jej wcale? Sama pomyśl. Nie tak dawno uwolniłaś się od jednego pacana. Po co ci to? Czemu pchasz się w związek w którym nie jesteś szczęśliwa?
- Jestem szczęśliwa.
- Gówno prawda. Znam cię przecież. Zbudowałaś sobie skorupkę i siedzisz zamknięta w tym związku bez przyszłości. Dusisz się, ale nie wyleziesz. Ze strachu. Boisz się samotności, więc przymykasz oczy na wszystko.
- Skończyłaś?
- Nie. Ale resztę powiem ci jak się zobaczymy. Nie chcę słuchać żadnych wymówek, jasne?
- Jasne.
- To pa! Zadzwonię w piątek i się dogadamy, co i jak.
- Dobra. Pa.
Przez chwilę siedziałam nieruchomo ze słuchawką w ręku. No, ale wiadomo, że od siedzenia to tylko tyłek rośnie. Postanowiłam kuć żelazo. Psiknęłam się za uchem ulubionymi perfumami i w samym ręczniczku, jak ta nimfa łazienkowa, wyszłam do pokoju. Mati leżał na dywanie, wszędzie walały się klocki. Biedaczek, zasnął z tego czekania na wredną matkę. No dobra, młodzieniec chwilowo z głowy. Tomek jak zwykle tkwił przed komputerem. Podeszłam bliżej, co by zapach kuszący rozproszyć, tudzież pożądanie w mężczyźnie obudzić.
- Kochanie – zaświergotałam słodko.
- No?- burknął, nie podnosząc nawet głowy.
- Jak ci się podobam w nowym stroju domowym? – okręciłam się wokół własnej osi i wygięłam stare gnaty w uwodzicielskiej, jak mi się wydawało, pozie.
Spojrzał łaskawie.
- Zapomniałaś się ubrać – powiedział i wrócił do gry.
Nie tylko ręce mi opadły. Oraz szczęka. Opadło mi wszystko. Tak, to też.
- Wiesz co? – powiedziałam. – Umówiłam się z Moniką, w sobotę. Zostaniesz z Mateuszem?
- Mogę zostać.
- Kolację przygotuję, tylko mu dasz, dobrze?
- Dobrze, dobrze.
Przysiadłam na fotelu i popatrzyłam na człowieka, który mnie kocha. Monika się myli. Nie kasa jest najważniejsza, tylko miłość. Zaufanie. Szczerość. Przyjaźń. Myli się. Nie jestem w żadnej skorupce. Co to w ogóle znaczy? Też wymyśliła…
- Aguś? – Tomek podniósł głowę i popatrzył na mnie uważnie.
- Tak kochanie?
- Potrzebuję czystych płyt…
- Oczywiście. Jutro kupię.