niedziela, 30 maja 2010

Foto-story


 


















Wszystko zaczęło się od nieszczęścia. Nie zauważyłam żadnych objawów choroby. Nie wiem, może ślepa byłam, może niepoczytalna chwilowo. Zdarza się. No fakt, był stary, ale w swojej naiwności myślałam, że jeszcze wiele pięknych, wspólnych chwil przed nami. W każdym razie, wykorzystywałam go do samego końca. Bezczelnie i bezwstydnie. A on któregoś dnia po prostu odmówił współpracy. Zamrugał niespokojnie, jęknął, stęknął i wyzionął ducha. Kolorowy, zazwyczaj, ekranik zmienił barwę na modną czerń.
Najpierw próbowałam go cucić. Zmieniłam bateryjki, powciskałam wszystkie możliwe guziczki, pocierałam go jak lampę Alladyna, mrucząc przy tym zaklęcia. Nawet pocałowałam. Bez skutku. Mój aparat fotograficzny dokonał żywota. Amen. Pacjent zmarł śmiercią naturalną, prawdopodobnie ze starości. Będzie wiadomo po sekcji zwłok, bo zawsze byłam ciekawa co jest w środku. W każdym razie, po trzech dniach żałoby i po pięciu dniach zastanawiania się, skąd wziąć kasę na nowego przyjaciela, byłam zmuszona dopuścić do siebie myśl, że chwilowo nie mam czym robić zdjęć. Trochę bolało, ale przecież mam większe problemy, tak?
Dlatego, kiedy w piątek pojechałam na bazar po świeże warzywka, nawet o aparacie nie myślałam. Wybierając marchewkę zastanawiałam się jedynie nad tym, dlaczego surowa nie tuczy, a gotowana już tak. Coś tam z indeksem glikemicznym się zmienia, ale szczegółów nie znam. Zresztą i tak wolę surową.
- Coś jeszcze? – ponuro zapytało czarnowłose dziewczę, wyglądające jakby właśnie z trumny  wstało. Ja wiem, że taka moda. Emo. Ale blade twarze i czarne włosy, z grzywą sięgającą pępka, kojarzą mi się jednoznacznie. Z wampirami. Dziewczę było dodatkowo wytatuowane na białych rękach w jakieś gotyckie wzorki, co tylko potęgowało efekt. Na tle kolorowych warzyw i owoców, czerwonych papryczek, zielonej sałaty i żółtych bananów, wyglądała jakby na pięknym kwiatku usiadła czarna mucha. Tudzież inny robalek.
- Tak, poproszę ze cztery jabłka, dwie cytryny, kilogram pomidorów i pęczek rzodkiewek – wyliczyłam.
- Cztery jabłka… - powtórzyło dziewczę i odwróciło się powoli w stronę skrzynek. Chyba niedawno musiała wstać z tej trumny i jeszcze nie do końca obudzona. Albo światło słoneczne tak na nią działa.
Ale ja cierpliwa jestem z natury oraz spokojna niesłychanie. A także kocham wszystkich ludzi miłością wielką, wręcz potworną. Młodociane wampirzyce też. Poczekam.
- Pani! – usłyszałam gdzieś z boku.
Odwróciłam się, bo skoro „pani” to może o mnie chodzi. Co prawda, przyjechałam w spłowiałych dresach, bez grama makijażu i z włosami niedbale spiętymi gumką, ale podobno nie szata zdobi człowieka i tak dalej. Zawsze mogę biust pokazać, jakby ktoś miał wątpliwości.
- Pani! – powtórzył cygański, umorusany chłopczyk stojący przede mną – Pani kupi aparat!
W tym miejscu muszę się przyznać, że boję się cyganów. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że są inni? Nie rozumiem ich, nie znam i pewnie dlatego się obawiam. Gdyby to był dorosły mężczyzna, nawet bym z nim nie gadała. Często w Centrum spotykam cyganki, które bardzo, bardzo pragną mi powróżyć i świetlaną przyszłość przede mną roztoczyć. Oczywiście za odpowiednią opłatą. Wiadomo, szczęście kosztuje.
Ale przede mną stało dziecko.
- Jaki aparat, mały? – zapytałam.
- Taki – powiedział i delikatnie wyciągnął z reklamówki czarne cudeńko.
Wysłużony, trochę poobijany, nieco porysowany aparat fotograficzny nieznanej marki. Nikt normalny by go nie kupił. Ja normalna nie byłam nigdy.
- A to działa w ogóle? – spytałam z powątpiewaniem, biorąc aparat do ręki.
- Działa, pani, działa!
- Ile kosztuje?
- A ile dasz? – odpowiedział pytaniem, a oczka mu się aż zaświeciły.
- Markus! Markus!
Spojrzałam zdziwiona w stronę skąd dobiegł wrzask. Z prędkością światła, sapiąc i dysząc, pędziła do nas  starsza kobieta. Twarz miała wykrzywioną złością, nogi plątały jej się w kolorowych spódnicach, w uszach dzwoniły ogromne, złote kolczyki. Wyglądała jak czołg, którego nic nie zatrzyma. Chłopiec tylko na nią zerknął i zerwał się do ucieczki.
- Ej, mały! – zawołałam. – Twój aparat!
Ale zobaczyłam tylko jego sylwetkę znikającą między pawilonami. Kobieta też mnie zgrabnie wyminęła i po chwili śladu po nich nie było. Stałam osłupiała z aparatem w ręku.
- Jabłka i co tam jeszcze było? – spytała wampirzyca, która właśnie się znów zmaterializowała i położyła cztery rumiane owoce na blacie.
- Cytryny – odpowiedziałam automatycznie. – Czy zna pani może tego chłopca, co tu był przed chwilą?
- Jakiego chłopca? Nie widziałam nikogo.
- No taki mały, ciemnoskóry. Cygan chyba.
- Nie zauważyłam. Przecież ważyłam pani te jabłka... – prawie się obraziła.
- No dobrze, nieważne. Poproszę cytryny. Dwie.
- Proszę bardzo.
Odeszła w stronę kolejnych skrzynek a ja obejrzałam dokładnie aparat. Nacisnęłam na chybił trafił jakiś przycisk. Obiektyw się wysunął a ekran zamigotał. Zachęcona sukcesem, ustawiłam jedno jabłko na ladzie i spróbowałam zrobić zdjęcie. Pstryk!
- Całkiem nieźle wyszło – powiedziałam na głos, patrząc na wyświetlacz.
- Pani cytryny, proszę bardzo. Dać siatkę? Zapakuję może z jabłkami?
- Tak, poproszę.
- A gdzie jest jeszcze jedno jabłko? – spytała wkładając owoce do reklamówki. – Były cztery…
Oderwałam wzrok od aparatu. Jabłka na ladzie nie było.
- Już pani zjadła? – domyśliła się wampirzyca. – Dobrze, że zdążyłam zważyć.
- Nie zjadłam – powiedziałam zdziwiona.
- Samo się raczej nie zjadło – błysnęła. - Ale nie moja sprawa. Smacznego.
- Mówię pani, że nie zjadłam żadnego jabłka! – zaczynała mnie denerwować. – Ja… Ja tylko zrobiłam mu zdjęcie.
- Ach tak – odpowiedziała beznamiętnie.
Widziałam, że nie wierzy a w dodatku ma mnie za wariatkę.
- Ale naprawdę!
- Mi tam wszystko jedno – dodała. – Ale policzę za cztery.
- Jasne, oczywiście- poddałam się. - To jeszcze kilo pomidorków i pęczek rzodkiewek, proszę.
- Już daję.
Patrzyłam jak waży pomidory i myślałam intensywnie. O co tu chodzi? Innych klientów obok mnie nie było, a ja jabłka nie ruszałam. Znaczy ruszałam, ale nie zjadłam. Jestem roztargniona, ale chyba bym pamiętała? Może ten chłopak zwędził? Ale nie… Jego już przecież nie było jak ustawiałam owoc na ladzie. Czary jakieś czy co?
- Dwanaście pięćdziesiąt – powiedziała wampirzyca, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Już płacę.
Podałam jej banknot dwudziestozłotowy i czekając na resztę, pomyślałam, że w sumie ma ciekawą twarz. Akurat odgarnęła włosy i założyła je za ucho. Duże, brązowe oczy, zwykle niepotrzebnie schowane za firanką z grzywki, patrzyły teraz na mnie wyczekująco. Ocknęłam się i wzięłam podane monety.
- Przepraszam bardzo… - zaczęłam niepewnie. – Czy mogłabym panią sfotografować? Ma pani bardzo interesującą buzię i przepiękne oczy. Zdaję sobie sprawę, że to dziwna prośba. Naturalnie, jeśli pani odmówi zrozumiem.
- Jest pani fotografem? – zapytała, ale widać było, że komplement podziałał. Nawet się uśmiechnęła. Naprawdę sympatycznie wyglądała z tym uśmiechem.
- Tylko amatorką. Ale lubię fotografować ciekawych ludzi. To jak? Zgodzi się pani?
- Ale to teraz? Tutaj?
- Pięknie się pani komponuje z tymi warzywami- zapewniłam.
- No dobrze – zachichotała nerwowo. – To może ja włosy poprawię? Umaluję się?
- Nie ma potrzeby – powiedziałam szybko, bo makijażu to akurat miała aż nadto. – Chcemy żeby było naturalnie, prawda?
- No tak. Chyba tak.
Odsunęłam się o krok i podniosłam aparat do oczu. Wampirzyca też się cofnęła i oparła jedną nogę na skrzynce z sałatą. Rękę podniosła do czoła i z zamyślonym wyrazem twarzy wpatrywała się w horyzont. To znaczy konkretnie w parkującego właśnie dostawczego busa, ale mniejsza o to. Wyglądała pięknie. Blada, wręcz porcelanowa, twarz. Ogromne, sarnie oczy. To wszystko otulone peleryną kruczoczarnych włosów. Szczupła sylwetka i biała noga w sałacie. W tle barwny, owocowo-warzywny spektakl. Ustawiłam ostrość i zdecydowanym ruchem nacisnęłam przycisk. Aparat zamruczał cicho i pokazał mi na wyświetlaczu efekt. Aż westchnęłam.
- Super zdjęcie! – powiedziałam głośno i podniosłam wzrok.
Wampirzycy nie było. Zniknęły również półki z warzywami. Po skrzynce z sałatą pozostał tylko ciemniejszy ślad na betonie. Rozdziawiłam buzię i wpatrywałam się w gołe ściany bazarowego pawilonu.
- Co jest, jak pragnę zdrowia… - wyszeptałam.
- A co to, nieczynne dzisiaj? – jakaś staruszka podeszła i stanęła obok mnie, zaglądając z ciekawością do wnętrza budki.
- Tak. Chyba nieczynne. – odpowiedziałam niepewnie.
- I jak w tym kraju ma być dobrze? Dopiero piątek, a oni już sobie wolne robią! Nieprawdopodobne! - zagderała, a siwy koczek zakołysał się niebezpiecznie.
- Ma pani absolutną rację – zgodziłam się cicho. - To nieprawdopodobne.

***

Do domu wróciłam bez zakupów. Jeśli nie liczyć aparatu oczywiście, ale przecież za niego nie zapłaciłam. Byłam zupełnie oszołomiona. Przez całą drogę powrotną próbowałam znaleźć rozsądne wytłumaczenie. No kurcze, najpierw zniknęło jabłko, a chwilę potem żywy człowiek z całym warzywniakiem? A może ja mam omamy jakieś?
- Co na obiad? – przywitał mnie z właściwą sobie czułością Rafał.
- Synuś, obiadu nie będzie – odpowiedziałam i ciężko klapnęłam na fotel.
- Jak to nie będzie? – zaniepokoił się i oderwał wreszcie wzrok od komputera.
Nic nie odpowiedziałam tylko wyjęłam aparat z torebki i postawiłam na ławie. Rafał podniósł się z krzesła i w sekundę był przy mnie.
- Kupiłaś aparat? Wydałaś całą kasę? Nie starczyło na żarcie? – domyślił się mój potomek.
- Dziecko, znasz mnie od piętnastu lat. Czy ja kiedyś skazałam cię na śmierć głodową z powodu jakiejś zachcianki?
- Jeszcze nie. Ale, jak słusznie zauważyłaś, znam cię od dawna. Wszystkiego się spodziewam po tobie.
- Żmiję wyhodowałam na własnej piersi – powiedziałam z niesmakiem.
- Na czym? – zapytał niewinnie, ale oczy mu się zaśmiały.
- Na piersi. Konkretnie na obu!
- Nie zauważyłem u ciebie piersi – roześmiał się już głośno.
- Po kim ty jesteś taki złośliwy? – westchnęłam. – Albo nie. Nie odpowiadaj.
- A ile dałaś za to cudo? – zapytał i wziął aparat do ręki.
- Nie! Nie dotykaj! – wrzasnęłam.
- Mama, co jest? Oszalałaś? – zdziwił się i popatrzył na mnie uważnie.
- A wiesz, że to możliwe? Chyba oszalałam. Zrobiłam zdjęcie jednej wampirzycy i ona zniknęła, wiesz? Wraz z całym dobytkiem w postaci rzodkiewek i pomidorów.
- Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się już na serio. – Może ja do taty zadzwonię? Albo do babci? Do lekarza jakiegoś?
- Nie synu, nie dzwoń nigdzie – westchnęłam. – Siadaj, zaraz ci wszystko opowiem…
Słuchał uważnie, a oczy mu się robiły coraz większe. Zerkał to na mnie, to na aparat, ale nie przerywał. Pod koniec opowieści zaczęły mu się podnosić kąciki ust.
- Mamo, ale to przecież niemożliwe – powiedział ze śmiechem, kiedy zamilkłam.
- Wiem. Ale mówię ci, co widziałam. Na własne, piękne oczy.
- I co teraz?
- Pokręcę się po bazarku, może uda mi się odnaleźć tego chłopca – powiedziałam ostrożnie. – Nie wiem sama. Ale coś przecież trzeba zrobić, nie?
- Ja wiem co trzeba zrobić.
- Tak?
- Udowodnić ci, że to jakieś przywidzenie. I jest na to tylko jeden sposób.
Zanim zdążyłam się zorientować co zamierza, złapał za aparat i wycelował go we mnie.
- Nie! – krzyknęłam.
A potem wszystko zniknęło.


c.d.n.
być może :)







17 komentarzy:

  1. Pozytywko!!!! NIEEEEE!!!
    Wracaj!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. nie ma tego zlego coby na dobre nie wyszlo :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja to mam pecha, dopiero po raz pierwszy tu trafiłam, a już nie wiem, czy jeszcze będę miała okazję Cię zobaczyć!
    Doskonała proza :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Iw - ciąg dalszy nastąpi ;) tylko nie wiem kiedy bo "zarobiona" jestem. Ale Ty wiesz najlepiej jak to jest ;) Buziaki!

    blog niedzielny - złego diabli nie wezmą ;)

    nieznajoma - zatem witaj w moich skromnych progach, siadaj wygodnie i czuj się jak u siebie :) Pozdrawiam również ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. niesamowite....niesamowite bo takiego zakonczenia się nie spodziewałam...czyli-mistrzostwo! do końca zaciekawienie bez możliwosci przewidzenia zakończenia...no,no... anka

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziś tutaj trafiłam, już wiem, że nie po raz ostatni... i z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy historii:) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Ankowianko, cieszę się, że Ci się podobało moje zmyślanie ;) Buziaczki!

    Ladybird, zapraszam serdecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja chcę taki aparat!!! Ja chcę!!!
    Oj, przydałby się, tak, tak...
    Zrobiłbym kilka pięknych fotek... :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Hej ...jesteś tam????? Halooooooo

    OdpowiedzUsuń
  10. Stefan, ciekawe kogo byś sfotografował? ;)

    Akularku, jestem, jestem ;) A co? Stęskniłaś się? ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Jasne, że tak;-) Się stęskniłam znaczy, oraz się zestresowałam, o!!

    OdpowiedzUsuń
  12. Oj, powiem Ci, że miałbym komu te pstryki zrobić, miałbym... :)
    Pozdrawiam !!!

    OdpowiedzUsuń
  13. Kurczę, muszę i ja się pokręcić po bazarku. Może spotkam takie cygańskie dziecię z magicznym aparatem na zbyciu ;)
    Buziole :***

    OdpowiedzUsuń
  14. Twoja smakowita historia o czarodziejskim aparacie przypomniało mi napisaną przez Stephena Kinga mini powieść pt" Polaroidowy Pies". Tam też był czarodziejski aparat, który robił zdjęcie innego wymiaru, z pozoru ciągle takie samo. Mam nadzieję, że Twój aparat to nie ten diabelski polaroid i że wszystko i wszyscy, którym pstryknęłaś nim zdjęcie przenieśli się w lepszy wymiar:))) mła kasiczko:)))

    OdpowiedzUsuń
  15. Betweenko - jakbyś nie znalazła, to ja Ci mogę pożyczyć ;) Ściskam!

    Nikuś - też lubię Kinga, ale Polaroidowego Psa nie czytałam. A w mojej historii wszystko się chyba dobrze skończyło, bez obaw ;)) Znaczy pewności nie mam, bo jeszcze nie ma dalszego ciągu ;) Kto wie, co mi wpadnie do głowy po drodze hehe ;) Buziaczki!

    OdpowiedzUsuń
  16. Euforko- cieszę się, że zaglądasz ;) Serdeczności!

    OdpowiedzUsuń
  17. To jak się domyślam odpowiadasz z jakiegoś innego wymiaru? :)

    OdpowiedzUsuń