czwartek, 29 kwietnia 2010

Niebezpieczne związki















     Mężczyzna, który dosiadł się do mnie w kinie, mógł mieć około trzydziestki. Fakt samego dosiadania zarejestrowałam najpierw tylko uchem, gdyż oczy skierowane miałam do środka mojej przepastnej torby. Szukałam w niej telefonu komórkowego, żeby go wyłączyć, jak kultura w kinie nakazuje. Torba była nowa, ciemnozielona i miała milion kieszonek, zameczków, zatrzasków, przegródek i cholera wie, czego jeszcze. Ale ponieważ wyczytałam w pewnym, znanym piśmie kobiecym, że duża torba optycznie pomniejsza sylwetkę, nie zastanawiałam się nawet minuty nad jej kupnem. Całe życie się optycznie pomniejszam. Z różnym skutkiem.
- Przepraszam, czy wolne? – zapytał mężczyzna.
Podniosłam głowę i popatrzyłam w sympatyczne niebieskie oczy.
- Jasne, proszę!
- Mam bilet w ostatnim rzędzie, ale widzę, że obok pani nikt nie siedzi.
Co za bezczelny typ! Wypominać kobiecie, że samotnie do kina chodzi!
Mruknęłam coś pod nosem a on tymczasem wygodnie usadowił się obok. Znalazłam wreszcie telefon, wyłączyłam i kątem oka przyjrzałam się nowemu sąsiadowi. Nawet przystojny, krótko ostrzyżony szatyn, schludnie ubrany. Obok nóg postawił czarną teczkę. Wyglądał na jakiegoś menadżera, czy jak tam się teraz nazywa pracowników wielkich korporacji. Pomyślałam, że pewnie jakiś singiel z wyboru, skoro też sam do kina chodzi. Ostatnio czytałam, że coraz więcej ludzi decyduje się na życie w pojedynkę. Jako świeżo upieczona rozwódka doskonale ich rozumiałam.
Ogólnie sprawiał miłe wrażenie. Na jego niekorzyść przemawiała jedynie ogromna paczka paluszków, które wyjął z teczki. Nienawidzę jak ktoś je w kinie. No nic to. Postanowiłam, że jak będzie szeleścił to zabiorę mu te paluszki i oddam po seansie.
Sala powoli się zapełniała. Od dawna chciałam obejrzeć ten film i ciągle mi coś wypadało. Dziś postanowiłam, że choćby się waliło i paliło, pójdę do kina. Obdzwoniłam koleżanki, ale jak zwykle w takich sytuacjach każda miała już zaplanowany wieczór. Mówi się trudno. Niech żałują. Pozostawała kwestia biletów, bo była sobota i czułam, że nie tylko ja wpadłam na pomysł spędzenia wieczoru w kinie. Ale jak ja się uprę, to nie ma zmiłuj. Przypomniało mi się, jak moja czternastoletnia siostrzenica, mówiła o możliwości rezerwacji przez Internet. Zajęło mi to, co prawda, czterdzieści minut, ale opłacało się. Taki ze mnie geniusz komputerowy. No, ale najważniejsze, że się udało.
- Ten film ma doskonałe recenzje – zagadnął mnie nieznajomy.
- Tak, słyszałam.
Zasadniczo nie miałam ochoty na pogaduszki, ale w końcu korona mi ze świeżo natapirowanej głowy nie spadnie, jak uprzejmie odpowiem.
- Zna pani inne dzieła tego reżysera? – nie odpuszczał.
No cudownie, jakiś znawca filmowy mi się musiał trafić. Dziesięć lat nie byłam w kinie a podyskutować mogę jedynie o serialach, które oglądałam między obieraniem ziemniaków a tarciem marchewki. Takie uroki bycia przykładną żoną i kurą. Domową naturalnie.
- Niestety nie – odpowiedziałam.
Zaserwowałam mu uśmiech numer siedem, który zazwyczaj skutecznie odstraszał moich rozmówców. Ten typ był jakiś oporny.
- Nic straconego. Ja chętnie obejrzę jeszcze raz. W miłym towarzystwie – powiedział.
Czy on mnie rwie? Niemożliwe stało się możliwe. Podrywał mnie! Trochę co prawda banalnie, ale mniejsza o to. Liczy się fakt. A konkretnie dobre chęci. Już zapomniałam, jakie to cudowne uczucie. Odruchowo poprawiłam się na siedzeniu i spojrzałam na niego cieplej.
- Nazywam się Jacek Morawski – przedstawił się i wyciągnął do mnie rękę.
- Beata Kowalik. A przepraszam… od niedawna znów Beata Sękulska.
- Bardzo mi miło panią poznać – powiedział uprzejmie.
- Wzajemnie.
Zapanowała niezręczna cisza. Nie wiedziałam czy coś mówić, czy lepiej się zamknąć. Mój nowy znajomy nie miał takich dylematów.
- Rozumiem, że odzyskała pani wolność?
- Można tak powiedzieć. Rozwiodłam się trzy miesiące temu.
- Czyli mam szczęście. A tamten pan niewątpliwie pecha – powiedział i mrugnął do mnie okiem.
No nie wytrzymam! Jakiś geniusz na mnie dzisiaj spłynął, kiedy wymyśliłam te kino. Lepiej nie mogłam trafić. Co prawda, nie przepadam za takimi gadkami, ale zawsze to przyjemnie posłuchać komplementów. Wyprostowałam się i uwodzicielko poprawiłam grzywkę opadającą na czoło. To znaczy, tak myślę, że uwodzicielsko.
- Czy szczęście to się jeszcze okaże – uśmiechnęłam się.
- Liczę na to.
W tym momencie zgasły światła. Oglądając reklamy powoli się uspokajałam. Czym ja się tak podniecam? To jakiś podrywacz zawodowy. Zawsze się od takich trzymałam z daleka i raczej tak pozostanie. Pogadaliśmy sobie miło, teraz obejrzymy film i każde z nas pójdzie w swoją stronę. Dlaczego te cholerne serducho tak wali? Zresztą, on na pewno zaraz zacznie szeleścić albo siorbać colę.
- Może paluszka? – usłyszałam jak na zawołanie uprzejmy szept.
- Nie, dziękuję.
Resztę filmu obejrzeliśmy w milczeniu. Paluszka więcej mi nie zaproponował, nie szeleścił, nic nie mówił, nie próbował mnie objąć. Nie to, żebym była rozczarowana. Po prostu skupiłam się na filmie i właściwie o nim zapomniałam. Zawsze tak mam, że całkowicie się wyłączam. Kiedy zapaliły się światła, siedziałam nieruchomo. Ludzie naokoło wstawali i pospiesznie wychodzili. Nigdy nie zrozumiem tego pędu żeby być pierwszym. Nawet w kinie do wyjścia muszą się ścigać. Ja jeszcze słuchałam muzyczki, gapiłam się na napisy końcowe i myślałam o filmie. Nie zachwycił mnie, ale oglądało się nieźle. Mój sąsiad też siedział spokojnie. Plus dla niego. No, ale ile można siedzieć. W końcu podniosłam swoją szanowną i sięgnęłam po płaszcz przewieszony przez oparcie. Zerknęłam na Jacka. Patrzył tępo w ekran i nie zareagował na moje wygibasy.
- I jak się panu podobał film? – zagadnęłam uprzejmie.
Odpowiedziała mi cisza. Nie poruszył się, nie spojrzał nawet na mnie. Rozumiem, że można się zapatrzeć, przeżywać w duchu widziane przed chwilą obrazy i tak dalej, ale chyba mógłby odpowiedzieć? Nic tu po mnie. Założyłam płaszcz, przewiesiłam torebkę przez ramię.
- Miło mi było pana poznać. Do widzenia! – powiedziałam na odchodne.
Znów nic. Lekko dotknęłam jego ręki, ale nie zareagował. Niewiele myśląc szarpnęłam go za elegancki, czarny sweterek. Przechylił się w prawo a głowa opadła mu na piersi! Poczułam jak ogarnia mnie znajome uczucie paniki. Chyba nawet pisnęłam, bo przechodząca obok nobliwa dama, natychmiast się nami zainteresowała.
- Coś się stało?
- Właśnie nie wiem. Ten pan się nie rusza.
Nie wiadomo kiedy, wokół nas zaczęli tłoczyć się ludzie. Nagle już nikomu się nie spieszyło. Drapieżnik zwietrzył ofiarę. To znaczy gawiedź zwietrzyła sensację.
- Może miał zawał? Oddycha w ogóle? – zapytał ktoś.
- Czy jest na sali lekarz?! – wydarła się kobieta w ogromnym kapeluszu stojąca po lewej. Przez głowę przemknęła mi absurdalna myśl, że jakbym miała takie nakrycie głowy, nie musiałabym się czesać. Założy się kapelusz i po sprawie. Chyba oszalałam! Nie mam o czym myśleć? Potencjalny absztyfikant mi zaniemógł a ja o głupotach myślę!
- W kinie pani lekarza nie uświadczy. Prędzej na Majorce – powiedziała inna kobieta, przypominająca pudla. Po bokach jej głowy wisiały smętnie dwa siwe kucyki. Wyglądało to jak psie uszy.
Zrobiło mi się gorąco. Nie wiem czy z powodu płaszcza, emocji czy tłumu napierającego na nas. Każdy chciał zobaczyć… no właśnie? Co? Trupa? Matko święta, jak to brzmi!
- Ma pani lusterko? – zapytałam.
- Oczywiście – odpowiedział z urazą Pudel. – A co? Potargałam się?
- Niech pani da, sprawdzimy czy oddycha – zarządziłam.
Wyjęła z mikroskopijnej torebki, jeszcze bardziej miniaturowe lustereczko. Przyłożyłam je na chwilę do nosa Jacka. Nic. Zero. Nie oddycha. Znaczy się nie żyje.
Klapnęłam ciężko na fotel. Dlaczego zawsze mi się zdarzają takie rzeczy? Jak już ktoś wykazał odrobinę zainteresowania moją skromną osobą, to w godzinę później leży martwy na wytartym, brązowym krzesełku. Kara boska czy jak?!
Ludzi wokół nas przybywało. Słyszałam, że ktoś dzwoni na pogotowie, ktoś inny wzywał ochronę. Niektórzy szeptali między sobą a jakiś mężczyzna zaczął się głośno modlić. Młodzież komentowała zdarzenie, dopijając resztki coli z kubeczków i zagryzając popcornem. Normalnie cyrk! A obok mnie siedział najprawdziwszy trup. Mogłam właściwie wstać i wyjść, jednak z grzeczności tego nie uczyniłam. W końcu to ja ostatnia z nim rozmawiałam, na pewno policja zechce mnie przesłuchać. Nie będę im utrudniać, musieliby mnie szukać nie wiadomo gdzie. Niech już mnie mają pod ręką.
- Co za nieszczęście! – lamentowała kobieta w kapeluszu.
- Taki młody mężczyzna – dodał ktoś inny. – Na pewno to z przepracowania. Serce nie wytrzymało…
Ja też nie wytrzymałam. Rozpłakałam się. Nawet jak na mnie, nieboszczyk to stanowczo za dużo wrażeń. Już w czasie szlochania pomyślałam o wytuszowanych rano rzęsach i o tym, że prawdopodobnie wyglądam teraz jak miś panda z tymi czarnymi obwódkami wokół oczu. Wyjęłam z torebki chusteczkę i zakryłam nią twarz. Nie pokażę się tak ludziom, o nie. Po moim trupie! Jakkolwiek by to nie zabrzmiało w obecnej sytuacji…
    Policja przyjechała w ciągu piętnastu minut. Zaraz po niej pogotowie. Młody lekarz beznamiętnie stwierdził zgon, zapisał jakieś druczki, wręczył oficerowi i odszedł w siną dal. Konkretnie z powrotem na dyżur. Dwóch policjantów zaczęło wypytywać stojących naokoło ludzi, co się właściwie stało. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Możliwe, że z powodu wątpliwej urody ozdoby, którą nadal dzielnie trzymałam na twarzy.
- Znała pani denata? – usłyszałam nagle.
Spod chusteczki wyjrzało najpierw jedno moje oko. Obejrzałam sobie przystojnego oficera, który przyglądał mi się z ciekawością. Postanowiłam, że nie pokażę rozmazanej gęby. Chyba, że mnie zaaresztuje.
- Nie – wymamrotałam. – To znaczy tak. Trochę.
- Trochę? Ma pani dowód osobisty?
- Mam. Prawo jazdy też mam. Od jedenastu lat – przyznałam się, nie wiem po co. -  I żadnych punktów karnych!
Popatrzył na mnie dziwnie.
- Co to znaczy, że znaliście się państwo „trochę”?
- No, usiadł obok mnie, chwilę pogadaliśmy. Po seansie wstałam i chciałam się pożegnać. Ale Jacek nie reagował.
- Jacek?
- No tak mówił. Nie wiem czy prawdę. Faceci kłamią z zasady.
- Czy mogłaby pani przestać się zasłaniać? Coś się pani stało? – zapytał.
- Ząb mnie boli i spuchłam – wymyśliłam szybko.
- Poproszę jednak ten dowód osobisty.
No i zaczęło się. Oczywiście nie mogłam znaleźć. Postanowiłam, że natychmiast po powrocie do domu, wywalę tę cholerną, wielką torebkę do śmieci. Ale póki co, szamotałam się z zamkiem. Do dyspozycji miałam jedną rękę, bo druga naturalnie przytrzymywała chusteczkę. Po chwili wysypałam całą zawartość na siedzenie. Policjant przyglądał się życzliwie. W duchu dziękowałam mu, że powstrzymał się od komentarzy. Podałam dowód i westchnęłam z ulgą. Cała już byłam spocona, od tej szamotaniny. W dodatku nadal w płaszczu. A chusteczka skutecznie utrudniała oddychanie. Marzyłam już tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść na powietrze.
- Pani Beata Kowalik – odczytał uważnie z kawałka plastiku.
- Tak jest! – wrzasnęłam. Pewnie, gdyby nie chusteczka, zasalutowałabym uroczyście.
- Proszę pani, nie będę ukrywał, że pani zeznania są dla nas istotne. Czy ten mężczyzna coś mówił? Przedstawił się?
- Tak. Nazywa się Jacek…– pogrzebałam w pamięci. –Jacek Morawski. Nic więcej o nim nie wiem. Nie zdążyliśmy się lepiej poznać…
Nie wiem czy w moim głosie był taki smutek, że drgnęło serce poważnego oficera, czy może mi się tylko wydawało, ale spojrzał na mnie z wyraźnym współczuciem. Doceniam ludzkie odruchy, więc z trudem powstrzymałam się przed rzuceniem na szyję, tej życzliwej duszy.
- Rozumiem – powiedział oficer. – Gdyby jednak coś się pani przypomniało, poproszę o kontakt. Tu są wszystkie moje dane.
Podał mi jakiś świstek papieru. Zerknęłam ciekawie. Arkadiusz Nowak, starszy aspirant. Też ładnie.
- A co… z nim? – zapytałam.
- Będzie wiadomo po sekcji zwłok. W takich przypadkach to rutynowe postępowanie.
- Obstawiam serce – zamyśliłam się. – Albo może się tymi paluszkami zakrztusił?
- Zakładał się nie będę. Będzie wiadomo dopiero po sekcji - powtórzył.
- Rozumiem. A ja? Mogę już iść? Nie jestem aresztowana?
- Oczywiście, że nie. Na jakiej podstawie?
- Ja tam się na podstawach nie znam. Wiem jedno…
- Tak?
- Okropnie chce mi się palić – wyznałam ze wstydem.

    ***
                                  
    Najpierw jednak zajrzałam do damskiej toalety, żeby zmyć z twarzy te czarne smugi, świadczące o moim nieszczęściu. Jak zobaczyłam odbicie w łazienkowym lustrze to aż przysiadłam. Miś panda oraz pobita przez klienta prostytutka razem wzięci- wyglądaliby lepiej niż ja. Gdy szorowałam twarz pachnącym mydełkiem, kątem oka zobaczyłam z boku jakiś ruch. Odwróciłam się nie bacząc na pianę na pysku. Pianę z mydła oczywiście. Od razu pożałowałam tego odwrócenia gdyż przede mną stał duch! Rozdziawiłam buzię aż mi gorzka bańka skapnęła na język. Przełknęłam szybko, skrzywiłam się i wyjąkałam:
- Ja… Jacek?
- Nie ty Jacek, tylko ja Jacek – odpowiedział z uśmiechem mężczyzna stojący przede mną. – Ty zdaje się Beata?
- No…
Chciałam przetrzeć oczy, ale cud boski sprawił, że najpierw spojrzałam na namydlone ręce i się powstrzymałam w ostatnim momencie.
- Do twarzy ci z tą pianą – roześmiał się już na głos.
- Natychmiast przestań… mnie zamydlać! – wrzasnęłam.- Przecież ty nie żyjesz! Widziałam twoje zwłoki!
- Dokończ mycie i idziemy. Jestem ci winny kawę.
- I wyjaśnienia! – dodałam ze złością i odwróciłam się w stronę umywalki.- A w ogóle to jest damska toaleta, chciałam zauważyć!
- Ach tak…- Jacek rozejrzał się ciekawie – A to przepraszam. Poczekam na zewnątrz, pośpiesz się!
    Gdy już zaczęłam przypominać kobietę a nie leśnego stwora, gdy poprawiłam zmierzwiony włos oraz przypudrowałam zaczerwienioną od tarcia buzię – poczułam się zdecydowanie lepiej. No, niech ja dorwę tego Jacka, już on mnie popamięta! Jaja sobie z porządnej kobiety robi! Nieboszczyk od siedmiu boleści!
Z impetem otworzyłam drzwi. Usłyszałam tylko ciche „ożesz ku…” wychyliłam się i zobaczyłam Jacka spływającego po ścianie.
- O matko święta, przepraszam! – rzuciłam się na pomoc.
Leżał rozciągnięty malowniczo na zimnej posadzce koloru brzoskwiniowego. Oczy miał zamknięte a z nosa powoli sączyła się krew. Szarpnęłam raz i drugi za sweterek, chlasnęłam go po twarzy i nic.
- O nie! Nie ma mowy! – wrzasnęłam. – Nie zrobisz mi tego drugi raz. Wstawaj natychmiast, draniu!
Odpowiedziała mi cisza.
- Zmuszasz mnie do podjęcia bardziej radykalnych metod – wysyczałam.- Jak będzie trzeba zacznę cię łaskotać!
Nic. Zero reakcji. Albo nie ma łaskotek albo… o matko! Zabiłam człowieka!
- Jacek… Jacuś no! Nie wygłupiaj się! – zaklinałam, wpatrując się w nieruchome oblicze. Chwyciłam go za rękaw, odsunęłam mankiet i poszukałam pulsu. Nie ma. Westchnęłam i wygrzebałam z torebki wizytówkę od starszego aspiranta. Po chwili uzyskałam połączenie i usłyszałam ciepły głos.
- Arkadiusz Nowak. Słucham.
- Zabiłam człowieka – wyszlochałam w słuchawkę.
- Kto mówi?
- Ja. Buu!
- Jakby pani mogła przez chwilkę nie buczeć i powiedzieć swoje nazwisko, to byłbym niezmiernie wdzięczny.
- Be..Beata Kowalik – wyjąkałam i znów zalałam się łzami.
- Kowalik? To z panią rozmawiałem dzisiaj w sprawie niewyjaśnionej śmierci w kinie? – zaczynał kojarzyć. Tak czułam, że to bystrzacha.
- Ze mną. Trupy do mnie lgną tabunami, jak pan widzi. Buu!
- A kogo pani zabiła? I gdzie pani jest?
- Nadal w kinie. W kibelku a konkretnie przed. I zabiłam tego samego co wcześniej. Znaczy wcześniej to nie ja zabiłam. Ale teraz tak – zaczęłam się plątać.- Niech mi pan pomoże! Buu!
- Tego samego? Znaczy tego, co to go odwieźliśmy do kostnicy pół godziny temu?
- Właśnie jego!
- A jak go pani zabiła?
- Drzwiami go sieknęłam. Ale przysięgam, nie chciałam!
- Głupie żarty, moja pani – powiedział ze złością.- Do widzenia!
No i masz ci los. Odłożył słuchawkę. I co ja mam zrobić? Spojrzałam na zwłoki z niechęcią.
- Zadowolony jesteś? – zapytałam. – Wyszłam na idiotkę przez ciebie!
Rozejrzałam się, ale nikogo nie zobaczyłam. Pewnie już trwały kolejne seanse i ludzie siedzieli sobie wygodnie w fotelach, obżerając się popcornem. Nie namyślając się dłużej złapałam Jacka za nogi i wciągnęłam do łazienki. Ciężki co prawda był jak słoń, ale działałam w furii, więc siły miałam pod dostatkiem. Byłam wściekła! No taki numer mi wywinąć?! Szczyt wszystkiego!
    Dotargałam go pod umywalki, ułożyłam wygodnie, opłukałam ręce i wyszłam z łazienki. Niech się policja martwi gdzie szukać zabójcy. Czyli mnie. Ja, uczciwa obywatelka, chciałam się oddać w ich ręce dobrowolnie. Nie pasowało? Olewają mnie? To mam ich w… tym, no… nosie!
     Kiedy już stałam przed budynkiem i próbowałam się uspokoić, bezczelny wiatr podwiewał mi sukienkę. W jednym ręku trzymałam tę cholerną torebkę, w drugim papierosa i marzyłam żeby mieć trzecią rękę do poprawiania fruwającego materiału. Chwilowo nie miałam, więc szamotałam się z tym wszystkim, klnąc na czym świat stoi. Stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
Jak już udało mi się wygładzić powiewające części garderoby, podniosłam głowę. Wzrok mój padł na ruszający właśnie żółty samochód. Na markach się nie znam, ale był żółty na sto procent. Nawet pomyślałam, że ładnie się komponuje na tle szaroburej rzeczywistości. Przyjrzałam się kierowcy i oniemiałam. Za kierownicą siedział Jacek we własnej osobie. Upuściłam torebkę i wgapiałam się z niedowierzaniem. On też mnie zauważył i pomachał wesoło ręką. Po czym ruszył w stronę Grochowskiej.
- Jacek! – wydarłam się. – Stój!
Nie bacząc na wysokie obcasy ani na pozostawioną na chodniku torebkę, rozpoczęłam pościg. Przeskakując i podskakując jak antylopa, z rozwianym włosem i szaleństwem wypisanym na twarzy, gnałam przez parking wrzeszcząc i płacząc na zmianę.
- Jacek! Zatrzymaj się!
- Nie ma mowy! – krzyknął przez uchylone okno. – Zostało mi już tylko jedno życie! Wolę nie ryzykować!
Zatrzymałam się w pół kroku i stanęłam ciężko dysząc.
- A pal cię licho! – powiedziałam i powoli zawróciłam w stronę budynku.
Kiedy usłyszałam potworny huk i łoskot uderzającego o siebie metalu, nawet się nie obejrzałam. Dzwonić też nie zamierzałam do nikogo.
Zresztą, kto mi uwierzy?





zdjęcie z sieci



czwartek, 22 kwietnia 2010

Wysłała Baba...




Wysłała Baba swojego Dziada. Nie, nie w diabły. Do sklepu jedynie:
- Ziemniaki kupisz i chlebek… - zaczęła.
- Jaki chlebek? Ciemny?
- Może być ciemny. Jak nie będzie to weź jasny.
- A ziemniaków to ile?
- Trzy kilo, żebyś się nie przedźwigał – mrugnięcie okiem.
- Ja? – oburzył się. – Jak chcesz to mogę i trzydzieści przynieść!
- Sztuk? – zapytała Baba złośliwie.
- Babo, no! – zawył rozpaczliwie.
- Dobra, skup się! Kupisz też mleko 3,2…
- Nie możesz powiedzieć po ludzku? – zirytował się.
- A jak ja mówię? – brwi Baby podskoczyły do góry.
- No trzy i dwa… nie można powiedzieć, że pięć?!
- Procent Dziadu! Trzy i dwa procent! Sztuk raz!
- To mleko też ma procenty? – zdziwił się ogromnie.
Baba westchnęła ciężko.
- To może ja z tobą pójdę jednak? – zaproponowała.
- Dlaczego? – obruszył się Dziad. – Myślisz, że sobie z głupimi zakupami nie poradzę?
- Hmm.. no dobrze już. Kup też jakieś mięso na zupę.
- Nic mi to nie mówi. Podaj więcej danych. Co to jest mięso na zupę?
- No, może być udko albo jakiś korpusik…
- Korpusik? – oczy Dziada przypominały już piłeczki pingpongowe.
- Po prostu powiesz w sklepie i już ekspedientki będą wiedziały.
- Dobra, coś jeszcze?
- Coś do picia.
- Piwo? – podrapał się w zamyśleniu po gęstej brodzie.
- Głupi jesteś – westchnęła Baba. – Soki jakieś i wodę.
- Co głupi, co głupi? – obraził się Dziad.- A piwo to nie picie? Skąd mam wiedzieć co masz na myśli? Nie jestem jasnowidzem!
- Dobrze, spokojnie. Wiem, że nie jesteś. Po prostu kup mi wodę, dobrze?
- A jaką?
- Gazowaną.
- A firma obojętna? Bo widziałem taką reklamę…- zaczął.
- Obojętna. Oby mokra była.
- Spoko.
- A może ja ci to wszystko zapiszę? – zastanowiła się Baba.
- Po co? Czy ja mam sklerozę? Chleb, mleko, ziemniaki, mięso i mokra woda – wyliczył.
- Jak ci zostanie jakaś kasa to weź coś słodkiego.
- Co to jest coś słodkiego? Ciastka jakieś czy po prostu cukier?
- O właśnie! Cukier się skończył. Też kup.
- No widzisz jaki jestem przydatny? – zapytał z dumą.
- Niesłychanie Dziadku. Szalenie wręcz.
- No! To idę.
- To idź.
- Babo! – zawołał z przedpokoju Dziad.
- No?!
- W międzyczasie zrób format, dobra?
Baba przyleciała świńskim truchcikiem z kuchni.
- Że co mam zrobić?
- No format. Defragmentację. Ja nie wiem ile mi się w tym sklepie zejdzie to byś zrobiła, co? Bo strasznie zamula już.
- Yyy.. mogę spróbować.
- Tylko mi nie mów, że nie wiesz co to jest – ziewnął Dziad i założył buty.
- Chyba wiem, coś tam w komputerze.
- Nie coś tam, moja droga. I pamiętaj o robieniu backupów.
- Czego? – wybałuszyła oczy Baba.
- Backupów czyli kopii zapasowych, np. w postaci archiwum folderu z ważnymi plikami.
- Posłuchaj.. a może ja pójdę do sklepu a ty zrobisz ten format? – zapytała Baba niepewnie.
- Jak chcesz – powiedział Dziad zdejmując kurtkę.
-Tak chcę – Baba sięgnęła po swoje buty. – Jesteś okropny, wiesz?
- Wiem – powiedział Dziad.
I cmoknął Babę w czubek nosa.


czwartek, 15 kwietnia 2010

foto


Chyba ktoś mi się przyglądał, gdy biegłam przez las... 



Solidarni.

 Kopciuszek? ;) 



Czasem potrzeba niewiele siły żeby kogoś złamać...



Niecierpliwy.


autorka ;))
 Buziaki!





środa, 14 kwietnia 2010

Ostatnie przesłuchanie




Mężczyznę znaleziono przy trasie krakowskiej. Leżał w rowie, pobity do nieprzytomności, zakrwawiony i brudny. Kierowca żółtego forda, który zatrzymał się przy drodze w celu załatwienia nagłej potrzeby fizjologicznej, początkowo myślał, że to sterta szmat. Dopiero jaskrawoczerwone plamy, doskonale widoczne na białym śniegu, spowodowały, że wytężył wzrok, po czym nie zapinając rozporka zaczął uciekać. Stanął przy swoim samochodzie i drżącymi rękoma wybrał na telefonie komórkowym numer policji. Czekając na przyjazd funkcjonariuszy zwymiotował poranny posiłek, po czym usiadł w swoim aucie, blokując dokładnie drzwi. Po chwili zjawiło się pogotowie, powiadomione przez policjantów. Starszy, doświadczony lekarz nie dawał rannemu szans na przeżycie, obrażenia były zbyt poważne. Połamane żebra i kończyny, znaczna utrata krwi, obrażenia wewnętrzne, wybite zęby a szczególnie, prawdopodobny ciężki uraz mózgu, nie pozostawiały złudzeń. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mężczyzna powinien być martwy. Na przekór wszystkiemu, życie nadal uporczywie tliło się w tym młodym człowieku. W drodze do szpitala otworzył oczy i popatrzył w sufit karetki. Uśmiechnął się, po czym ponownie stracił przytomność.





Lato w mieście to koszmar, który doskonale znają wszyscy jego mieszkańcy. Upał daje się we znaki, wyciskając pot na czołach i sprawiając, że najmniejszy ruch wydaje się być nadludzkim wysiłkiem. Woda mineralna i inne napoje chłodzące znikają z półek sklepowych w zastraszającym tempie a baseny pełne są chętnych, pragnących słodzić swe rozpalone ciała. Szczęśliwcy, którzy mają klimatyzację w samochodach, najchętniej by w nich zamieszkali. Nikt, kto nie musi, nie wychodzi z domu. Zasłony w oknach tarasują drogę promieniom słońca i dają złudne poczucie przyjemnego chłodu.
Wiktor też postanowił zostać w mieszkaniu. Tego dnia wstał dość późno, wziął szybki, orzeźwiający prysznic i zaparzył w małym czajniczku pierwszą kawę. Rozkoszując się smakiem i aromatem, parzył palce o nagrzaną porcelanę. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Zastanawiał się jak spędzić resztę popołudnia. Gdy zadzwonił telefon, tkwił od godziny w kuchni, próbując po raz kolejny przygotować jajecznicę. Wbrew powszechnej opinii nie jest to prosta potrawa. Należy mieszać nieustannie, żeby nie dopuścić do przypalenia jajek, ale też nie można zdjąć patelni z płomienia zbyt szybko, aby nie została nieapetyczna galaretowata masa. Kiedy następna porcja wylądowała w koszu na śmieci, postanowił ukroić sobie po prostu kromkę chleba. Miał dość eksperymentów na dziś. Przynajmniej kulinarnych. Leniwie podszedł do brzęczącego aparatu, po drodze dopijając resztkę kawy.
- Wiktor Brzozowski, słucham! – rzucił do słuchawki.
- Halo! To ty?! – usłyszał głos swojego przyjaciela Janka.
- A kogo się spodziewałeś u mnie zastać? Królewnę Śnieżkę?
- No weź się nie wygłupiaj! – Janek był poważny. – Sprawę mam…
- Co się stało?
- Najlepiej jakbyś przyjechał od razu. Ale znów chodzi o twoją… pomoc – w jego głosie słychać było wahanie.
- Założę jakieś gacie i zaraz będę.
- Dzięki – powiedział Janek i od razu odłożył słuchawkę.
Wiktor jeszcze chwilę stał nieruchomo. Przyjaźnili się od niepamiętnych czasów, mimo, że byli kompletnie różni. Janek wysoki, przystojny blondyn. Dusza towarzystwa. Wiktor chuderlawy, spokojny brunet w okularach. Już w podstawówce grali razem w piłkę za szkołą. Solidarnie też dzielili koszty wybitej szyby na drugim piętrze. Zupełnie przypadkiem były to okna klasy geograficznej a obaj nie znosili tego przedmiotu. Kilka lat później, razem chodzili do warszawskich klubów, gdzie stawiali swoje pierwsze, nieporadne kroki na parkiecie i w nowej dla nich dziedzinie, podrywania dziewczyn. To Janek trwał przy przyjacielu, bez słowa podając mu kolejne puszki z piwem, gdy Marta, ciemnowłosa miłość Wiktora, uciekła do innego miasta z jakimś przystojniakiem. Potem ich drogi się rozeszły na jakiś czas. Janek skończył szkołę oficerską i po kilku latach stażu, zatrudniono go w policji. Ożenił się z sympatyczną koleżanką z pracy, która urodziła mu dwoje pulchnych, jasnowłosych dzieci. Wiktor nigdy się nie ustatkował. Zaczął studia na Politechnice, ale szybko je porzucił. Po śmierci rodziców odziedziczył mieszkanie i niewielkie, ale stałe dochody ze sklepu z akcesoriami komputerowymi. Nie musiał martwić się finansami, po prostu żył, pił i pisał książki. Czyli robił dokładnie to, co lubił najbardziej.
Po wypadku tylko Jankowi zaufał na tyle, by powiedzieć co się stało. Nie chciał stać się miejscowym dziwolągiem. Lubił swoje życie, poza tym sam do końca nie rozumiał, co się dzieje. Na początku obaj byli przerażeni, ale wkrótce okazało się, że Wiktor może pomagać przyjacielowi w pracy. Janek, co prawda, sporadycznie z tej pomocy korzystał, ale widocznie dzisiejszy przypadek był szczególny.
Nie namyślając się dłużej sięgnął po spodnie.

              
            ***

- Mężczyzna, około siedemdziesiąt lat. Znaleziony nad ranem, w okolicach mostu Gdańskiego. Znaków szczególnych brak. Przyczyna śmierci: silne uderzenie tępym narzędziem w tył głowy.
Lekarz sądowy stał przy długim stole w kostnicy miejskiej i jednostajnym głosem czytał informacje z raportu. Wyglądał jak jakiś szalony naukowiec z kreskówki. Gęste, kręcone, ciemne włosy wiły się na jego głowie, każdy kosmyk w inną stronę, jakby żyły własnym życiem. Biały kitel opinał wydatny brzuch smakosza. Całości dopełniały ogromne okulary w czarnej, rogowej oprawie. Nie lubił obcych w swoim zimnym królestwie, ale znał dobrze Janka i czasem pozwalał mu przyprowadzać Wiktora. Wiedział, że ten wysoki, zarośnięty mężczyzna jest pisarzem i podejrzewał, że pisze kryminały, właśnie na podstawie obserwacji z tego miejsca. A żeby całkiem pozbyć się wyrzutów sumienia, z radością przyjmował co jakiś czas markowy koniak i zapominał o tym drobnym nagięciu prawa.
Wiktor stał po prawej stronie stołu i patrzył spokojnie w twarz denata. Janek niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, jakby nie mógł się doczekać, kiedy lekarz przestanie mówić.
- Dobra, dzięki Piotrek – powiedział w końcu. – Resztę sobie sami przeczytamy.
- Jak chcesz. To ja idę na obiad, wrócę za godzinę. Może być?
- Tak, tyle wystarczy – Janek wyraźnie odetchnął.
- Smacznego! – krzyknął jeszcze Wiktor za wychodzącym, ale odpowiedział mu trzask zamykanych drzwi.
Zostali sami. W niewielkim pomieszczeniu paliło się kilka białych, jarzeniowych świateł. Na długim i niskim stole leżał nagi mężczyzna. Był nieogolony, miał wysuszone, zwiędłe ciało starca i siwe długie włosy. Wiktor odwrócił od niego wzrok i rozejrzał się wokoło. W szklanych gablotach widoczne były buteleczki i połyskujące narzędzia. Pod ścianą stało zwykłe, drewniane biurko, na którym leżały segregatory oraz małe radio z wysuniętą anteną. Wiktor wsłuchał się w ciche dźwięki muzyki dobiegające z głośników, próbując rozpoznać utwór.
- Nie prosiłbym cię – zaczął niepewnie Janek – ale nie mamy zupełnie punktu zaczepienia. Nie wiemy jak się nazywa ani skąd pochodzi. Nie wiemy nic.
- Rozumiem, spokojnie.
- Czasem nienawidzę tej roboty – westchnął cicho Janek.
- Ja też, stary. Ja też.
Janek odsunął się od stołu i usiadł na krześle przy biurku. Nerwowo otarł pot z czoła i patrzył na to, co robi jego przyjaciel. Wiktor wziął rękę zmarłego w swoją ciepłą dłoń i zamknął oczy. Zaczął szeptać jakieś niezrozumiałe słowa, pocierał palce staruszka, masował. Wreszcie położył obie ręce na głowie mężczyzny. Przeczesał palcami jego siwe włosy, pogładził. Wyglądało to jak dziwaczna pieszczota. Janek, mimo, że widział to wiele razy, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Gdy zobaczył, że denat lekko poruszył się na stole, głośno wypuścił powietrze z płuc. Nawet nie zauważył, że mimowolnie wstrzymywał oddech.
- Wezwałem cię, żebyś nam pomógł – powiedział głośno i wyraźnie Wiktor, nachylając się nad twarzą leżącego mężczyzny. Zobaczył dwoje wyblakłych, niebieskich oczu wpatrujących się w sufit.
- Będziemy ci zadawać pytania – kontynuował – Postaraj się skupić. Nazywamy to ostatnim przesłuchaniem. Po wszystkim wrócisz tam, skąd przybyłeś, bo wyroków boskich nie można zmieniać.  Rozumiesz co mówię?
Starzec ledwie zauważalnie kiwnął głową. Janek wstał i podszedł do stołu.
- Wie pan co się stało? – zapytał niepewnie.
- Tak – wyszeptały sine usta.
- Niech pan nam wszystko opowie – poprosił cicho.
Mężczyzna mówił powoli, jakby nie pamiętał znaczenia wszystkich słów. Wydawał się być lekko zdezorientowany i oszołomiony. Janek wszystko zapisywał w małym, zielonym notatniku. Co jakiś czas przerywał staruszkowi. a gdy zainteresował go jakiś szczegół, zadawał dodatkowe pytania.
- Pospiesz się! – ponaglił go Wiktor, patrząc na zegarek– Mamy mało czasu.
- Właściwie to już skończyłem – odetchnął Janek.
- Nie chcę umierać! – zaszlochał nagle mężczyzna na stole.
- Ty już nie żyjesz, kolego – powiedział spokojnie Wiktor.
Położył palce na oczach starca. Jego powieki odruchowo zacisnęły się mocno, ale już po chwili na pomarszczoną twarz powrócił spokój. Znów wyglądał jakby spał.
Wiktor odwrócił się i popatrzył na bladego jak ściana kolegę. Janek nerwowo przełykał ślinę i wyglądał jakby miał zaraz zemdleć.
- Kurwa, nigdy się do tego nie przyzwyczaję… - wyszeptał.


                            ***


Knajpa, o wdzięcznej nazwie ,, Mrok” dosłownie pękała w szwach. Piwo było tu tanie a kelnerki ładne, więc gdy właściciel powiesił jeszcze w rogu lokalu duży, plazmowy telewizor, nie mógł narzekać na brak gości. Po prawej stronie stały automaty do gier, skupiając przy sobie młodszą i głośniejszą część klienteli. Z kuchni dochodziły swojskie zapachy przypalonych frytek a z głośników sączyła się miła dla ucha, popularna muzyczka. Dla każdego coś dobrego.
Wiktor zręcznie wyminął tłum kłębiący się przy barze. Podszedł z dwoma piwami do stolika i postawił przed przyjacielem.
- Dzięki – powiedział Janek, od razu łapiąc za swój kufel.
- Pij, stary, na zdrowie – westchnął Wiktor i usiadł naprzeciwko. – Marnie wyglądasz.
- To świetnie, że ci się podobam ale mam żonę – odpowiedział Janek.
- No, cuda się zdarzają.
Obaj się roześmieli.  Wiktor wyjął z kieszeni paczkę papierosów i nie częstując przyjaciela zapalił jednego. Zaciągnął się głęboko. Wydmuchując dym, zrobił w powietrzu małe kółeczko. Przyglądał mu się przez chwilę po czym spojrzał na kolegę.
- No i jak? – zapytał – Masz wszystko co chciałeś?
- Tak. Staruszek bardzo mi pomógł. No i ty, oczywiście.
- Nie ma sprawy. Wreszcie się to na coś przydaje.
- Wiktor… - zaczął Janek.
- No?
- Powiedz, czy jakbyś ich nie …odsyłał, to oni by żyli? Tak normalnie, jak ludzie?
- Nie wiem, stary. Po prostu nie wiem.
- A nie myślałeś o tym, żeby kiedyś spróbować? Żeby kogoś ożywić i zostawić?
- Szczerze? Wiele razy – Wiktor w zamyśleniu podrapał czarną brodę – Ale myślę, że nic dobrego by z tego nie wynikło. Nie można zmieniać przeznaczenia.
- Nie? A jak to nazwiesz? – roześmiał się Janek. – Przecież ożywiasz umarlaków!
- Zamknij się – syknął Wiktor i nerwowo rozejrzał się po zadymionej sali. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Łyknął piwa ze swojego kufla i westchnął.
- Wyluzuj, stary – powiedział Janek uspokajająco. - Przecież wiesz, że jestem w tym razem z tobą. I to po same uszy.
- Tak, wiem.
- Nasze zdrowie!
- Nasze!
Stuknęli się kuflami. Brzęk szkła utonął w zgiełku lokalu.
- Kocham cię jak brata! – wykrzyknął radośnie Janek.
- Jesteś stuknięty. Nie masz brata!
- Ale jakbym mógł wybierać, to byłbyś ty.
- Jednym piwem się uwaliłeś? – roześmiał się Wiktor.
Po kilku godzinach obaj byli kompletnie pijani więc barman wezwał im taksówkę. Kierowca z politowaniem słuchał bełkotu dwóch mężczyzn, uparcie rozprawiających na tylnym siedzeniu o tym, co trupy czują podczas ożywiania. Brodacz wysiadł na Żoliborzu i chociaż blondyn upierał się, że go odprowadzi na górę, nie był w stanie utrzymać się na nogach. Klapnął więc ponownie na siedzenie i tylko pomachał przez okno koledze. Taksówkarz usłyszał kolejny adres i z piskiem opon ruszył w następny kurs.

                      ***

Chyba każdy dorosły człowiek chociaż raz w życiu miał kaca. Uczucie nieprzyjemne ale nieuniknione. Wiktor z kacem był zaprzyjaźniony od lat. A od wypadku nawet polubił te poranne kołatanie w głowie. To było takie ludzkie, normalne i zwyczajne. Przewidywalne i oczywiste, piję więc mam kaca. Żadnych cudów, niedomówień i niespodzianek. Gdy tego ranka udało mu się wreszcie otworzyć oczy, ból wypełzł z zakamarków czaszki i rozpanoszył  na dobre. Mężczyzna westchnął i potarł palcami skronie. Przymknął oczy a pod powiekami powoli zaczęły pojawiać się obrazy z poprzedniego dnia. Telefon od Janka. Staruszek w kostnicy, potem picie w „Mroku”. Nie pamiętał tylko jak dotarł do domu ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Największym problemem Wiktora w tym momencie była niepewność czy ma w domu coś zimnego do picia. Przez chwilę jeszcze próbował zignorować narastające pragnienie, ale w końcu się poddał. Zwlókł ołowiane nogi z łóżka i poczłapał na bosaka w stronę kuchni. Z szafki wziął czystą szklankę, nalał do niej wody z kranu i wypił duszkiem. Potem jeszcze jedną. Przy trzeciej złapał oddech i spojrzał w kuchenne okno. Na parapecie siedział srebrzysty gołąb i przechylając mały łepek, przyglądał mu się przez szybę uważnie.
- Czego się gapisz? – warknął Wiktor – To już upić się nie można? Wiesz jakie problemy mają ludzie? Nie wiesz. Tylko sobie latasz i srasz, gówniane te życie. I moje i twoje.
Gdy zadzwonił telefon Wiktor stał pod prysznicem i zimną wodą spłukiwał z siebie poprzedni dzień. Początkowo zlekceważył natarczywy dzwonek, ale w końcu, klnąc i złorzecząc wybiegł nago z łazienki i złapał słuchawkę.
- No? – mruknął.
- Wiktor? Czy jest u ciebie Janek? Ja rozumiem te wasze integracje, chlanie do nieprzytomności i tak dalej, ale naprawdę to już przesada…
- Ewa… - próbował przerwać.
- Powiedz mu, że ma przechlapane! Nawet nie zadzwonił, tak się po prostu nie robi. Ja tu umieram z niepokoju! Cholernego, jednego sms’a mógłby mi wysłać!
- Ewuś, jego nie ma u mnie! – udało mu się wreszcie przerwać ten słowotok.
- Jak to nie ma? A gdzie jest? Miał być. Co to znaczy nie ma? Co ty gadasz? Mówił, że z tobą się umówił. Zdradza mnie? Mów mi tu prawdę! Z kim?!
- Ewka, do cholery! – wrzasnął Wiktor i poczuł tysiące igiełek wbijających mu się w głowę.
- Co Ewka, co Ewka?! Gdzie jest mój mąż?! – kobieta się rozpłakała.
- Opanuj się – dodał już ciszej. – Niewiele z wczoraj pamiętam ale znajdę go, rozumiesz? Może pojechał jeszcze do Jacka. Dam ci znać, tylko się uspokój. W porządku?
- Zdradza mnie? – zapytała wprost.
- Jeśli ze mną nie, to na pewno z nikim innym też nie. Słowo literata!
- Słowo literata jest gówno warte – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
- Trudno się z tobą nie zgodzić – odpowiedział Wiktor i sięgnął po koszulkę.
Zapowiadał się długi dzień.


                  ***


Znalazł go. Barman w „Mroku” powiedział z jakiej korporacji była taksówka, którą wczoraj dla nich wezwał. Zdenerwowana kobieta w centrali poinformowała Wiktora o nocnym wypadku z udziałem pasażera. Znajomy policjant potwierdził dane. Plik banknotów wciśniętych w spoconą dłoń staruszka z kostnicy miejskiej załatwił resztę. Po niespełna godzinie Wiktor patrzył na swojego najlepszego przyjaciela. Janek leżał na długim, metalowym wózku, przykryty szarym płótnem po samą brodę. Oczy miał zamknięte a twarz spokojną. Wyglądał jakby sobie właśnie uciął poobiednią drzemkę. Wiktor szarpnął za materiał i jego oczom ukazał się makabryczny widok. Mężczyzna był od pasa w dół dosłownie zmiażdżony. Zupełnie jakby jakieś dziecko w zabawie rozwałkowało plastelinę. Wiktor poczuł jak w kącikach oczu zbierają mu się pierwsze łzy, skutecznie rozmazujące potworny obraz. Nachylił się i pogłaskał przyjaciela po włosach.
- Kocham cię jak brata… – wyszeptał. – Śpij spokojnie.



niedziela, 11 kwietnia 2010

piątek, 9 kwietnia 2010

Wesołe życie staruszki



      Nic tak nie poprawia humoru kobiecie jak zakupy. Ta prawda, znana od wieków, skierowała dzisiaj moje nóżki, obute w wiosenne pantofelki, do ukochanego sklepu z bielizną. Pewnie się już kiedyś przyznawałam, ale powiem jeszcze raz. Mam bzika. Fioła. Fisia. Jak zwał, tak zwał, prawda jest taka, że dostaję ślinotoku na widok nowego stanika. Tudzież majtek. No co zrobić, każdy ma jakieś wady. Ale nie o wadach chciałam a o poprawianiu humoru. Prosto po pracy wyprułam do przybytku rozkoszy. Konsumenckiej, żeby nie było. 

    Biegałam zatem z włosem rozwianym po sklepie, biorąc do ręki i bezczelnie obmacując co ciekawsze bieliźniane sztuki. Kusiły i wabiły a ja tradycyjnie, jako ten osioł co mu w żłoby dano, nie mogłam się zdecydować. Czy ładniejsze bordowe bokserki czy śnieżnobiałe figi? No czy można szybko podjąć tak ważną decyzję? Nie można.

     Właśnie wyobrażałam sobie minę Ukochanego, gdy zobaczy mnie przebraną za wielkanocnego kurczaka (jest w ofercie, słowo!) gdy do sklepu weszła kobieta. Pewnie nie zwróciłabym na nią większej uwagi, bo wyglądała dość zwyczajnie ale niemalże od progu poprosiła ekspedientkę o pomoc, więc i ja się odwróciłam. Wiekowo zbliżona do mojej babci, w szarym płaszczyku, na głowie niewielki kapelusik spod którego wystawały siwe loczki. Dyskretny makijaż oraz ogromne, rogowe okulary dodatkowo zdobiły jej lico.

- Dzień dobry! Potrzebuję pomocy! – zawołała.

Sympatyczne, blond dziewczę ochoczo podbiegło, z tradycyjnym pytaniem:

- Czym mogę służyć?

- Potrzebuję coś …coś …wystrzałowego! Takiego, żeby facet z łóżka spadł, wstał i znów upadł. Rozumie pani?

- Chyba… chyba tak – wyjąkała ekspedientka, nieco zaskoczona.

Zastrzygłam uszami. Ja też takie coś chcę! Bez żalu porzuciłam kurczakowy, włochaty staniczek i przysunęłam się dyskretnie bliżej. Wiem, wiem, że nieładnie podsłuchiwać. Ale sytuacja wymagała, no.

- Jaki rozmiar? – sprzedawczyni przystąpiła do konkretów.

- Czterdzieści dwa… – kobieta zniżyła nieco głos.

Blondynka odwróciła się i po chwili na ladzie leżał przepięknej urody, burdelowy, za przeproszeniem, gorsecik w kolorze czerwonego wina. Przy staniku miał doszyte ogromne, różowe, kwiaty. Obok wylądowały pończochy kabaretki i długie, czarne rękawiczki. Gdy ekspedientka dorzuciła jakiś bacik dla konia, z ust mych wyrwał się jęk. Podobnie zajęczała klientka ale ona chyba z zachwytu, bo nie spuszczała wzroku ze skarbu i śliniła się obficie.

- Do tego wysokie szpilki i żaden facet się nie oprze – powiedziało dziewczę ze znawstwem.

- Biorę! To jest TO!

Sprzedawczyni z miną triumfalną, zebrała wszystkie rzeczy do, tak zwanej, kupy i włożyła do firmowej reklamówki. Zainkasowała niemałą kwotę ale w ostatnim momencie się zawahała.

- Zapakować jakoś ładniej? Bo to na prezent, tak? – zapytała jeszcze.

- Na jaki tam prezent – machnęła ręką klientka. – To na wieczór… proszę nie pakować.

Zgarnęła z lady reklamówkę i żwawo ruszyła do wyjścia. Spojrzałyśmy na siebie z blondyną.

- I pewnie się nawet zabezpieczać nie musi… - wypowiedziałam na głos pierwszą myśl, jaka mi przyszła do głowy.

- Ech… - westchnęła blondyna.

- Ech… - zawtórowałam.










czwartek, 8 kwietnia 2010

Smarkula

Kiedy poznałam Smarkulę pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to płomienno rude włosy. Kolor tak intensywny, że nie dało się przejść obok niego obojętnie. Mnie zachwycił, ale dla piętnastolatki był powodem utrapienia i ciągłych docinek ze strony kolegów. Miała sympatyczną buzię usianą milionem piegów i lekką nadwagę, która moim zdaniem, tylko dodawała jej uroku. Lubiłam z nią rozmawiać, miałyśmy podobne poczucie humoru oraz wspólną pasję. Książki. Niemalże zamieszkałyśmy w szkolnej bibliotece.
 Kiedyś, gdy siedziałyśmy na ławce przed blokiem,  powiedziała :
- Wiesz, najchętniej to ogoliłabym włosy. Na zero, na zapałkę, na łyso. Albo wiem, przefarbuję się. Może być nawet na niebiesko, aby tylko nie te cholerne rude kłaki. Może wtedy mnie ktoś polubi...
- Nie lubi się za kolor włosów, wariatko - powiedziałam.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - naskoczyła na mnie. - Ty masz koleżanki w nowej szkole, chłopaka, nikt cię palcami nie wytyka, nie wyśmiewa.
- Jestem trzy lata starsza od ciebie, dlatego mam chłopaka. Ty też będziesz mieć, spokojnie.
Popatrzyła na mnie tymi ogromnymi, sarnimi oczami i westchnęła cicho. Zgarbiła się i schowała twarz w dłoniach. W pierwszym odruchu chciałam ją przytulić, pocieszyć, ale znałam Smarkulę. Nie znosiła litości, więc tylko siedziałyśmy obok siebie w ciszy.
- Idziemy na piwo? - zapytała wreszcie i podniosła głowę.
- Ty na piwo? - roześmiałam się. - A co powiesz w domu jak poczują?
- Nie poczują. Najpierw sami musieliby przestać pić. Chodź, ja stawiam!
            Innym razem szłyśmy przez osiedle. Była wczesna wiosna, pamiętam, że słońce już grzało ale obie byłyśmy jeszcze w kurtkach. Za boiskiem, po prawej stronie, stał opuszczony drewniany barak. Zwykle zamknięty na kłódkę, tym razem zapraszał do środka otwartymi drzwiami. Przystanęłyśmy niezdecydowane. Z jednej strony strach, z drugiej ciekawość. Popatrzyłyśmy na siebie niepewnie ale w końcu ostrożnie podeszłyśmy do wejścia i wsadziłyśmy nasze ciekawskie głowy do środka.
- Co jest, kurwa?! Czego tu?- rozległ się przepity, męski głos.
Odskoczyłam i schowałam się za drzwi. Smarkula stała twardo w progu i osłaniając oczy, żeby lepiej widzieć w ciemności, zaglądała dalej do środka.
- Dzień dobry! - powiedziała głośno.
- Pytam się czego?!
- Smarkula, chodźmy stąd - szepnęłam.
- Czekaj, on chyba wymiotuje. Może coś mu jest. Trzeba sprawdzić- odpowiedziała.
- Chyba oszalałaś! - wrzasnęłam. - To jakiś pijaczek, nachlał się to i haftuje! Nie nasza sprawa!
- Jak chcesz to idź, ja zostaję.
Zostałam i ja. Śmierdzący, brudny, stary człowiek, który włamał się do przyszkolnego baraku i my, dwie nastolatki. Smarkula wracała wtedy bez kurtki. Po prostu ją oddała.


Kiedy wracałam dziś do domu, kątem oka zobaczyłam kartkę na drzwiach klatki schodowej. Nawet pomyślałam w pierwszej chwili, że to ogłoszenie z Administracji, bo mieli wodomierze sprawdzać. Ale okazało się, że to klepsydra. Dnia tego i tego, o godzinie... odbędzie się pogrzeb...Czytałam a przed oczami przesuwały mi się obrazy.
My obie w sali kinowej, rozrzucające popcorn i chichoczące bez przerwy.
Smarkula na basenie, z mokrymi włosami i roześmiana.
Machająca grzechotką i wpatrzona z zachwytem w mojego pierworodnego.
W sukni ślubnej, piękna i promienna jak nigdy wcześniej.
Smarkula zmęczona. Pracą, domem, dzieckiem.
Wielokrotnie pobita przez męża ale z uporem maskująca siniaki.
Martwa.
Szkoda, że jej wtedy, na ławce... nie przytuliłam.

Dostawca

    Wyciągnęłam się wygodnie na kanapie, przykryłam kocem w słoniki i włączyłam telewizor. Oczywiście pilotem, żeby zmęczonych kończyn dolnych nie nadwyrężać. Skacząc po kanałach polskiej telewizji dumałam o niczym. Zresztą myśli, totalnie znudzone moim towarzystwem, wcale się mnie nie trzymały. Uciekły gdzieś w okolice poduszki z wyszytymi stokrotkami. Przymknęłam oczy i wyłączyłam uszy. Pod powiekami zaczęły pojawiać się pierwsze obrazy. Najpierw przyszedł kot. Czarny jak kawa i dziki jak dzik. Wyciągnął łapkę w moim kierunku i zobaczyłam złoty sygnet na ludzkim palcu. Uścisnęłam podaną dłoń i uśmiechnęłam się uprzejmie.
- Rozgość się, kocie, w mojej głowie - powiedziałam. - Pusta jest, więc masz dużo miejsca.
Kot zamruczał po kociemu.
Potem przyszedł koń. Kasztanową grzywę spiętą miał klamrą z kasztana. Skłonił się pięknie i zastukał kopytkiem w ziemię. Następnie stanął nieruchomo a dudnienie słychać było nadal. To wjeżdżał na peron pociąg pośpieszny relacji Kraków-Warszawa. Śpieszył się bardzo, więc zaraz zniknął w oddali. Zostały tylko czerwone światełka migające wesoło. Zupełnie jakby ktoś mi puszczał oczko. Jak dwadzieścia jeden. Tylu żołnierzy zasalutowało uroczyście, gdy szłam dostojnie przez alejkę w parku. Wiatr podwiewał mi sukienkę a ja beztrosko machałam lizakiem. Za drzewem chował się policjant. Wyrwał mi lizaka i powiedział:
- Wszyscy ludzie są równi. Ale niektórzy są równiejsi. Nie wiedziałaś?
Nic nie odpowiedziałam, bo właśnie podleciał do mnie wróbelek. Usiadł mi na ramieniu i skubnął w ucho. Nie bolało, raczej łaskotało. Zaśmiałam się a wróbel wyciągnął spod skrzydła telefon komórkowy i udawał, że gdzieś dzwoni. Wiem, że udawał, bo do kogo może dzwonić wróbelek? Kiedy usiadłam na kamieniu i wyciągnęłam z kieszeni pestki słonecznika, zaczęła grać muzyka. Zamknęłam oczy. Machając do taktu nóżką obutą w siedmiomilowe kalosze słuchałam magicznych dźwięków. Po chwili się ocknęłam i rozejrzałam po pokoju. Coś brzęczało nadal. Dzwonek do drzwi. Zerwałam się z kanapy i popędziłam otworzyć. Za drzwiami stał siwy mężczyzna w podeszłym wieku. W rękach trzymał czarną, skórzaną teczkę. Patrzył na mnie poważnym wzrokiem. Właściwie to nawet karcącym.
- Witam panią - powiedział.
- Dzień dobry.
- Można?
- Ale w jakiej sprawie?
- W sprawie snów.
- Słucham? - wytrzeszczyłam oczy.
- Dostałem zlecenie. Podobno ma pani dziwne sny. Mogę wejść?
- Proszę - odsunęłam się robiąc miejsce. Wszedł ochoczo.
W przedpokoju zdjął buty i trzymając kurczowo teczkę pod pachą udał się do sypialni. Podreptałam za nim. Usiadł na łóżku i westchnął ciężko. Też westchnęłam dla towarzystwa. Następnie pośladkami przygniotłam krzesło. Jęknęło cicho.
- Nazywam się Tobiasz, jestem dostawcą snów - powiedział.
- Dziękuję, ale nie potrzebuję - odpowiedziałam uprzejmie.
- Ja właśnie w tej sprawie...- zawahał się. - Mam z panią duży problem.
- Jak to?
- Normalni ludzie - zawiesił głos - potrzebują moich usług. Odnajdują w snach nadzieję, radość i szczęście. We śnie mogą być kim zechcą, supermanem albo królem. Modelką lub piosenkarką. Składać samoloty lub rozkładać nogi. Mogą wszystko.
- No zgadza się. A co ja mam z tym wspólnego?
- Właśnie nic. Pani sny są zupełnie nienormalne. Nie można ich skatalogować ani przypisać nigdzie. Do żadnej znanej kategorii. Tak nie może być!
Zawstydziłam się i zrobiłam skruszoną minę.
- Ale co ja panu poradzę? Przecież nie mam wpływu na to, co mi się śni? - zapytałam nieśmiało.
- Myli się pani. Dlatego przyszedłem, chciałbym przedstawić ofertę nie do odrzucenia. Proponuję zestaw trzydziestu zwyczajnych snów, na cały miesiąc. Gratis. Wypróbuje sobie pani w dowolnym terminie, choćby od zaraz.
- Zestaw?
- Tak. Na początek sugeruję romans z Bradem Pittem, ma doskonałe komentarze na portalu Nasze Sny. Klientki są zachwycone!
- Możliwe, ale mnie się Pitt nie podoba - powiedziałam z zażenowaniem. Głupio mi trochę było, że taka jestem wybredna.
- A kto się pani podoba? Jakiś aktor, piosenkarz, polityk? Proszę się nie krępować, ja już wiele w życiu słyszałem życzeń. Osiwiałem od tego nawet.
Nie byłam pewna czy to żart, bo siwy faktycznie był jak gołąbek. Na wszelki wypadek jednak się uśmiechnęłam. Na twarzy dostawcy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Znaczy jednak to nie żart.
- Mnie w ogóle nie interesują romanse - wyznałam i spuściłam wzrok.
- Rozumiem - westchnął ponownie. - Spodziewałem się, że to będzie poważna sprawa. Jestem przygotowany. Proponuję zatem niezwykłą podróż do Egiptu, połączoną z szukaniem tajemniczego skarbu i udział w spływie kajakowym po Nilu. Przewodnikiem będzie Martyna Wojciechowska. Mamy z nią umowę.
- Naprawdę ślicznie dziękuję, ale nie jestem zainteresowana. Ani Egiptem, ani skarbem, ani nawet, z całym szacunkiem, panią Martyną.
- A może polityka? Mogłaby pani trochę sobie porządzić - kusił niezrażony. - Ustawę  nową wymyślić żeby ludziom się żyło lepiej. Naród byłby wdzięczny, może nawet jakieś odznaczenie się znajdzie...
- Dziękuję, ale ja się do polityki nigdy nie mieszałam. Nie interesuje mnie to.
- No to może bohaterski czyn? Uratuje pani jakieś zwierzątko przed rzeźnikiem albo sierotki z pożaru?
- Przykro mi. Naprawdę.
- To z innej półki. Horrory? Koszmary?
- Nie.
- Lekka erotyka? Porno? - mrugnął okiem.
Machnęłam ręką.
- To nie ma sensu - powiedziałam zrezygnowana. - Ja lubię swoje sny. Co z tego, że są dziwaczne? Ale są moje. Nie chcę innych.
- Ale musi pani chcieć! - wrzasnął i zerwał się z łóżka. - Tak nie może być! Ja to zgłoszę do władz i nic się już pani nigdy nie przyśni! Ja nie pozwolę!
- Po pierwsze, niech pan nie wrzeszczy, bo ja słuch to jeszcze mam dobry - powiedziałam spokojnie. - Po drugie, jeśli pan musi, to proszę sobie zgłaszać pretensje do samego Pana Boga. Po trzecie, przepraszam, ale już się pożegnamy, bo słyszę, że dzwoni mój telefon. Muszę odebrać.
- To nie telefon - uśmiechnął się chytrze.
- Jak to nie? A co?
- Budzik, kobieto. Budzik

Gira wampira

To był piątek. Wkurzyłam się na Jolkę i zwyczajnie zwiałam z pracy. Niech sobie ta ruda małpa nie myśli, że będę siedzieć po godzinach bo ona się obijała cały tydzień! Jolka jest naszą maskotką biurową. Zawsze modnie ubrana, z tipsami długości ołówka, zwykle wisi pół dnia na telefonie i debatuje o wyższości diety kapuścianej nad proteinową. Pracuje już u nas na tyle długo, że zdążyła się zaprzyjaźnić z szefową. Na solarium razem chodzą. Dwa kurczaki z rożna.
- Kasia... - zaczęła, jednocześnie stawiając na moim biurku kubek z parującą kawą.
- Tak?
- Kawę ci zrobiłam.
- A dziękuję ale ja już wychodzę, jest prawie piąta - uśmiechnęłam się uprzejmie.
- No wiem. Ale tego...bo ja mam ten bilans nie dokończony. I miałam nadzieję, że może byś mi pomogła? We dwie się z tym uwiniemy raz-dwa! Tak sobie pomyślałam, że właściwie nie masz się do czego spieszyć, co nie? Co prawda jest koniec tygodnia ale nikt przecież na ciebie nie czeka i w ogóle...
Nie zważając na moje nowiuteńkie plomby zgrzytnęłam zębami. Uwielbiam taktownych ludzi.
- Kot na mnie czeka - powiedziałam twardo - Może nawet miauczy z tęsknoty.
- Nie wygłupiaj się, no! - Jolka przeczesała palcami rudą grzywę - W końcu się lubimy, nie? A przyjaciół się w biedzie poznaje podobno. To mogłabyś mi pomóc, tak?
- Niby tak.
- A poza tym w przyszłym miesiącu szefowa będzie wybierać ludzi na szkolenie, mogłabym szepnąć jej słówko na twój temat. Słówko dobre albo wręcz przeciwnie... - zawiesiła głos.
Tego już było za wiele. A babcia mi mówiła, że rude to wredne. Nie wierzyłam.
- Posłuchaj Jolka, mam inne plany i tyle. Nie pomogę ci, poproś kogoś innego. Koniec tematu.
Nic nie odpowiedziała tylko zgarnęła kubek z kawą i odmaszerowała do swojego biurka. Zauważyłam jeszcze, że uśmiechnęła się do tej nowej dziewczyny, Marzenki. Ale Marzenka to już nie moje zmartwienie. Niech sobie dziewczyna radzi w dżungli zwanej Biurem Rachunkowym. Poukładałam dokumenty, ogarnęłam trochę biurko i poszłam po płaszcz. Szybki rzut oka w lustro upewnił mnie, że i tak za dużo pracuję. Jeszcze trochę i będę mogła bez charakteryzacji grać w filmach wampirzycę. Bladozielona cera i podkrążone oczy z pewnością nie dodawały mi urody. Z przyjemnością opuściłam budynek i odetchnęłam świeżym, marcowym powietrzem. Postanowiłam się przejść. Dotlenię mózg a może i kilka kalorii spalę. Same plusy. Zdecydowałam, że pójdę przez park. O tej porze nie powinien już być okupowany przez stado rozwrzeszczanych małoletnich. Spacerowym kroczkiem, machając beztrosko torebką,  podreptałam w stronę zielonych płuc naszej dzielnicy.
- Ratunku - usłyszałam nagle cichy głos.
Rozejrzałam się niespokojnie ale nikogo nie zauważyłam. Alejki były puste, plac zabaw daleko, emerytów sztuk zero. Co jest, do cholery? Zwidy mam czy co? A może to mój wycieńczony pracą organizm przemówił ludzkim głosem? Wszystko możliwe. Nie rozpieszczam go. Ale żeby zaraz „ratunku"?!
- Proszę pani! - głos nabrał siły.
No co jak co... ale to musi być jednak żywa jednostka. Ludzka.
- Niech mi pani pomoże!
- Pomogę! - wydarłam się w przestrzeń - Ale komu?! W czym?!
- Na lewo, przy ławce...
Ostrożnie podeszłam. Za ławką leżał mężczyzna w średnim wieku, nawet przystojny, ubrany w jakieś czarne szaty. Celowo używam słowa „szaty" bo trochę to przypominało sukienkę. Tudzież sutannę. Spod materiału wystawał równie czarny, sznurowany trzewik. Sama noga zaś, była wygięta pod nienaturalnym kątem.
- Proszę księdza! Co się stało?! Zawołać pomoc? - zawołałam zdenerwowana, złapałam go pod pachy i spróbowałam podnieść nieszczęśnika. Opierał się i machał rękami. Pomyślałam, że w szoku to ludzie się dziwacznie zachowują. Przez chwilę się siłowaliśmy.
- Ręce mi pani powyrywa - wysapał.
Co było robić. Puściłam.
- Chyba skręcił ksiądz kostkę - zasugerowałam, dysząc jak pies i ocierając pot z czoła.
- Nie jestem księdzem. Ale ma pani rację co do kostki, chyba faktycznie skręcona - odruchowo pomasował sobie nogę.
- To może ja kogoś wezwę? Policję? Karetkę? Straż miejską? - spytałam, bo nie wiedziałam już co robić. Za ciężki był żeby go wlec przez cały park na przykład do taksówki. Na siłowni byłam ostatni raz z pięć lat temu. Nie dam rady. Zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu komórki.
- Nie! - wrzasnął przeraźliwie.
Torebka wyleciała mi z rąk.
- Co „nie"?
- Proszę, niech pani nikogo nie woła - dodał spokojniej - wolałbym nikogo nie fatygować, jeśli pani pozwoli.
- No, pozwolę - zgodziłam się łaskawie - Ale w takim razie, jak mam panu pomóc? Przecież nie da pan rady o własnych siłach iść?
- Chyba nie. Już próbowałem.
- Niech pan posłucha, miałam ciężki dzień...
- Wiem, wiem... ruda daje się we znaki, co? - mrugnął do mnie niebieskim okiem.
- Co?! Skąd pan wie? - nawet nie kryłam zaskoczenia.
- Ja dużo wiem - roześmiał się - taka moja rola!
- No dobrze... nieważne. Co mogę dla pana zrobić? Co pan proponuje?
- Czy mogłaby pani mi kupić kawałek mięsa? Może być wołowe.
Zdębiałam. Patrzyłam w wyblakłe, niebieskie oczy i tę nawet sympatyczną twarz, jak sroka w gnat. Zwariował facet z bólu, to pewne.
- Mięso? - upewniłam się.
- Ja wiem, że to dziwnie brzmi ale proszę mi wierzyć, że w tej chwili potrzebuję jedynie kawałka surowego mięsa.
- Żeby zrobić okład? - błysnęłam.
- Tak, tak! Okład, właśnie! - ucieszył się, jakby w Totka wygrał.
- No w sumie mogę - zastanowiłam się - Dużo?
- Z pół kilo. Bardzo dziękuję!
- Nie ma sprawy, zaraz wracam - powiedziałam i popędziłam w stronę ulicy Grochowskiej.
- Mam na imię Dawid! - krzyknął jeszcze za mną.
- Katarzyna! - odwrzasnęłam.
W spożywczaku na rogu nabyłam pół kilograma mięsa wołowego oraz parówki. Oczywiście parówki kupiłam dla siebie bo zgłodniałam od tych atrakcji. Następnie wstąpiłam do apteki i poprosiłam o bandaże i gaziki. Pomyślałam, że okłady okładami, ale może trzeba będzie tę jego nieszczęsną kończynę unieruchomić? To się znajdzie jakiś badyl i obwiąże nogę bandażem. Wreszcie mi się na coś przydadzą trzy lata w harcerstwie. Obładowana zakupami wróciłam do parku.
Dawida nie było.
Zaklęłam i rozpoczęłam poszukiwania, bo przecież z tą nogą nie mógł daleko odejść. W powietrzu też się raczej nie rozpłynął, mimo, że Dawid. Prawie jak Copperfield. Obeszłam chyba wszystkie zakamarki, zajrzałam na plac zabaw, dotarłam aż pod korty tenisowe. Nigdzie go nie było. Usiadłam na ławce i wyjęłam sobie parówkę. Jedząc, zastanawiałam się co dalej. Przemknęła mi myśl, że może jego wcale tu nie było? W końcu to jakieś dziwaczne, facet w sukience, z nogą wykręconą w chińskie czterdzieści,  nie chce wzywać pomocy tylko życzy sobie kawałek surowego mięsa? Co to ma być? Ukryta kamera?
Te i inne myśli śmigały po mojej skołatanej głowie podczas konsumpcji, kiedy kątem oka zobaczyłam jakiś ruch. Odwróciłam się i mało nie udławiłam kawałkiem parówki, bo oto moim pięknym oczom, ukazał się niezwykły widok. Dawid siedział w krzakach, nogi miał wyciągnięte przed siebie a w rękach trzymał jakieś malutkie, zakrwawione zwłoki. Ze względu na rozmiar napisałabym „zwłoczki" ale nie wiem czy jest takie słowo. Ponieważ zauważyłam puszystą, rudą kitę domyśliłam się, że była to wiewiórka. Była, bo teraz został tylko krwawy strzęp. W dodatku mój nowy znajomy ze smakiem wysysał coś z tej części włochatego ciałka, w którym powinna znajdować się głowa zwierzątka. Poczułam, że parówka za cholerę nie przejdzie mi dalej. Wyplułam.
Dawid podniósł głowę. Nasze spojrzenia się spotkały. Na twarzy miał szkarłatne ślady popełnionego właśnie czynu ale uśmiechał się przyjaźnie.
- Nie mogłem się na ciebie doczekać! - powiedział i zamachał do mnie ręką. Na szczęście nie tą, w której trzymał wiewiórkę.
- Ja właściwie to się śpieszę. Muszę iść. Czekają na mnie. Tak, tak, czekają - zupełnie oszołomiona strzelałam słowami jak z karabinu.
- Przyniosłaś mięsko? - zapytał.
- Tak, proszę - rzuciłam w jego stronę reklamówkę.
- Bardzo dziękuję. Jesteś super! - ucieszył się, jak dziecko z nowej zabawki. Aż mu się oczka zaświeciły.
- No ba, wiadomo. Ale teraz muszę już naprawdę iść - powiedziałam niepewnie i ruszyłam powoli w stronę głównej alejki. Pomyślałam, że jakby mnie zaczął gonić to muszę szybko ściągnąć szpilki. Będę miała większe szanse. Poza tym, zawsze mogę go kopnąć między nogi. Kimkolwiek jest ten dziwaczny człowiek, jaja powinien mieć. Zaboli.
- Jeszcze raz dziękuję! - krzyknął radośnie.
- Nie ma za co! Na razie!
Przyspieszyłam kroku. Że też ja zawsze muszę się w coś wpakować! Cud, że tylko tak to się skończyło. Mógł mnie, na ten przykład,  zgwałcić, pociąć i zeżreć, to jakiś psychol jest! A ja mu jeszcze gaziki kupowałam! Matka Teresa się znalazła! Ekspedientkę pytałam czy aby na pewno mięsko świeże... Idiotka!
Gdy wylazłam wreszcie z parku odetchnęłam głęboko. Zobaczyłam podjeżdżający na przystanek autobus i nie patrząc nawet jaka to linia, wsiadłam. Jakoś dotarłam do domu. Zdjęłam buty w przedpokoju, rzuciłam torebkę na podłogę. Od razu skierowałam się do łazienki i puściłam wodę do wanny. Marzyłam tylko o tym, żeby zmyć z siebie ten dzień.
Następnego dnia zaspałam. Może przez to, że śniły mi się jakieś potwory o wiewiórczych głowach i generalnie nockę miałam do bani. Obudziłam się dokładnie o ósmej, czyli w chwili, gdy powinnam przekraczać próg biura. Gdy zadzwoniła moja komórka, półprzytomna spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonili z pracy.
- Jestem już w drodze, właśnie wsiadam do taksówki, przepraszam - powiedziałam szybko gdy tylko odebrałam połączenie. Jednocześnie wysunęłam nogi spod kołdry i po omacku szukałam kapci.
- Kasia? To ty?
Odetchnęłam. To nie szefowa tylko ta nowa, Marzenka.
- Cześć! Już jadę, niedługo będę - powtórzyłam spokojniej.
- Wiesz już co się stało? Jestem taka roztrzęsiona!
- Co? Podwyżkę dostaniemy?
- Przestań się wygłupiać. Jolkę znaleźli wczoraj w parku! Ktoś jej obciął głowę! - zaszlochała mi do słuchawki.
- Że co, proszę?! - wyjąkałam.
- A w dodatku ktoś zbezcześcił jej zwłoki! Masz pojęcie?! Ja już dzwoniłam do męża, że sama wracać nie będę i tobie też radzę znaleźć sobie ochronę! Dlatego dzwonię! Od rana policja w biurze siedzi, mnie już przesłuchiwali!
- Ale jak to? Kto? Co?
- Wiem tylko, że znaleźli ją bez głowy i miała przypiętą kartkę do płaszcza.
- Jaką kartkę?
- Policjant mówi, że to paragon ze sklepu spożywczego. A na odwrocie ktoś nabazgrał napis. Jej własną krwią napisał, rozumiesz? - Marzenka znów załkała.
- Ale jaki napis? - zapytałam.
- „Z wyrazami sympatii, jeszcze raz dziękuję". Jakiś wariat musiał to zrobić, nie?!
- No - odpowiedziałam automatycznie i zacisnęłam mocniej palce na słuchawce.
- Kasia? Jesteś? - usłyszałam zaniepokojony głos Marzenki.
- Nie ma mnie - wyszeptałam - Nie ma i nigdy nie było.
- Kasia?
- Nie wierz w to. To tylko zmyślanka.