czwartek, 8 kwietnia 2010

Buty to podstawa

Wychodząc tego dnia z pracy, od razu wiedziałam, że coś będzie nie tak. Ciemne chmury wisiały nade mną ale też i nad całym miastem. Pomimo, że była dopiero siedemnasta, Warszawa pogrążyła się już w mroku, rozświetlanym jedynie przez nieliczne latarnie. Z nieba sypał cholerny, biały puch, ale było dosyć ciepło. Na ulicach i chodnikach powoli tworzyła się szara breja.
Zeszłam ostrożnie ze schodków i poczułam jak woda radośnie wlewa mi się do butów. Jestem dobrze wychowana, więc powstrzymałam cisnące się na usta przekleństwo. Pogrzebałam w torebce i znalazłam banknot stuzłotowy. Obok, w przegródce, smętnie tkwiły jakieś zapomniane monety. Z bólem serca wyjęłam jeszcze pięćdziesiątkę schowaną na ,,czarną godzinę". Właśnie nadeszła.
Przeliczyłam. Wyszło mi, że jestem bogata. Miałam sto siedemdziesiąt pięć złotych na obuwniczą rozpustę. Powinnam co prawda zapłacić rachunek za telefon, ale czując jak toną moje stopy, szybko w myślach skreśliłam tego wierzyciela z listy. Nie namyślając się dłużej, skierowałam swe kroki do pobliskiego sklepu z butami.
Przywitało mnie ciepełko, jasne, halogenowe oświetlenie oraz sympatyczna ekspedientka. Dziewczę około dwudziestoletnie, o płomienno rudych włosach związanych w koński ogon uśmiechało się do mnie przyjaźnie.
- Dzień dobry! - zakrzyknęła profesjonalnie - W czym mogę pomóc?!
Nienawidzę jak tak pytają od samego wejścia. Człowiek nie ma czasu się zastanowić po co tu wszedł ani choćby śniegu z kaptura otrzepać. Nie mówiąc o przetarciu zaparowanych okularów.
- A dobry, dobry... - wymruczałam, wycierając szkła o szalik.
 Wsadziłam oprawki na zmarznięty nos i rozejrzałam się uważnie po sklepie. Półki pełne były towaru. Natychmiast wstąpiła we mnie nadzieja.
- Potrzebuję buty, w których mogłabym przetrwać tę powódź, którą nam zima funduje -powiedziałam.
- To znaczy kalosze? - błysnęła intelektem Rudowłosa.
Westchnęłam.
- Nie, nie kalosze. Po prostu nieprzemakalne buty.
- Ależ oczywiście! - ucieszyła się, nie wiedzieć czemu - Mamy ogromny wybór. Na wprost pani stoją modne botki, dalej kozaki i sportowe. Po prawej stronie znajdują się buty narciarskie, po lewej do wspinaczki, a tam głębiej traperki.
- O! To coś dla mnie - powiedziałam i ruszyłam na przegląd regałów.
Wzięłam do ręki pierwsze buty. Piękne, brązowe, widać, ze solidnie wykonane. Trochę mi nie pasowało, że zapinane na rzepy, ale postanowiłam nie marudzić.
- Te są w porządku - oznajmiłam - Ma je pani w numerze trzydzieści osiem?
- Niestety nie - zmartwiło się dziewczę - tylko małe rozmiary zostały.
Znów powstrzymałam przekleństwo. Wtedy zauważyłam inne. Czerwone, z wywijanym na zewnątrz białym futerkiem. Spojrzałam pod spód i uśmiechnęłam się. Trzydzieści osiem jak wół.
- W takim razie te przymierzę - zdecydowałam - poproszę o drugi.
- Nie ma drugiego. Jeden został. - odpowiedziała Ruda.
- Że co, proszę?!
- Drugi ktoś ukradł... - zniżyła konspiracyjnie głos.
- Hmm..
- No wiem. Sama się dziwię. Po co komuś jeden but? - zapytała.
- Może ma tylko jedną nogę? - podpowiedziałam głupio.
- A wie pani, że to możliwe? - zamyśliła się Rudowłosa - Jakoś o tym nie pomyślałam...
- A wie pani, że jakoś mnie to nie dziwi? - uśmiechnęłam się miło.
No wiem. Złośliwa się robię na stare lata. Ale niech mnie usprawiedliwi dyskomfort jaki odczuwałam stojąc w mokrych butach.
Zostawiłam zadumane dziewczę i poszłam znów w stronę półek. W oko wpadły mi wysokie kozaczki w kolorze, jaki widuję, gdy mój pies ma rozwolnienie. Ale co tam, ważne, że ciepłe, wysokie i nóżki mi nie zmarzną.
- Ma pani drugi taki? - wolałam się upewnić.
- Tak.
- A trzydzieści osiem będzie?
- Znajdzie się.
Gdyby nie mokre stopy pewnie zatańczyłabym z radości sambę na środku sklepu. Ale nie chciałam dodatkowo rozchlapywać wody. Szybko ściągnęłam swoje buty i założyłam kozaczka na nogę. Pasował idealnie. Sprzedawczyni z przepastnych pudeł za ladą wyciągnęła drugi. Podała mi...
- Coś nie wchodzi - wysapałam mocując się z zapięciem.
- Niech pani pcha mocniej! - poradziła Ruda.
- No pcham! Tak mocno pcham, że się zaraz sama zapcham do mięsnego!
Odpowiedział mi chichot. Zmroziłam dziewczę spojrzeniem.
- No kurcze, co jest? - zastanowiłam się - Jeden pasuje a drugi ni cholery?
- Może ma pani jedną nogę grubszą a drugą chudszą - podpowiedziała Ruda.
- Tak, z pewnością. A jedno oko mam niebieskie a drugie brązowe. Jak pies husky.
- Serio? - zainteresowała się i zajrzała mi w twarz.
Boże mój, za co mnie tak karzesz?!
- Dobra, nie ma co - zarządziłam - szukam dalej!
Na bosaka, zostawiając za sobą mokre ślady, ruszyłam na kolejne polowanie. Po chwili zakochałam się bez pamięci. Nie, nie wszedł nagle Brad Pitt. Ani żaden inny przystojniak. Zakochałam się w czarnych, błyszczących i pachnących nowością, wiązanych traperkach. Ostrożnie wzięłam je do ręki. Sprawdziłam sama czy jest mój numer. Był. Sztuki dwie? Są.
 Z niedowierzaniem a nawet z ,,pewną taką nieśmiałością" jak to kiedyś jedna pani w reklamie mówiła, usiadłam na niskiej kanapie. Włożyłam jeden but na nogę, potem drugi. Zawiązałam dokładnie sznurówki. Wstałam i ostrożnie podeszłam do lustra. Pasowały idealnie!
- Piękne są - powiedziałam z należnym zachwytem w głosie - ile kosztują?
- Dwieście złotych. Polskich. Równiutko - odpowiedziała dokładnie sprzedawczyni.
- O cholera... a nie może mi pani dać jakiegoś rabatu, jako stałej klientce? Mam tylko sto siedemdziesiąt pięć... - zawstydziłam się.
- Nie widziałam pani wcześniej. Jest pani naszą klientką? - Ruda obejrzała mnie od czubka głowy po nowe buty.
- Oczywiście! Wiem nawet jak pani ma na imię... pani Basiu - uśmiechnęłam się miło, szybko zerkając na przypięty do jej bluzki identyfikator.
Rudowłose dziewczę wyszczerzyło zęby a we mnie na nowo wstąpiła nadzieja. Już się cieszyłam, już wyobrażałam sobie moje piesze wędrówki po zaspach, polach, kałużach i Bóg wie po czym jeszcze... gdy dobiegł mnie stanowczy głos:
- Nie udzielamy rabatów.
Zrezygnowana zdjęłam z nóg moje-niemoje traperki. Popatrzyłam na nie z żalem ostatni raz. Pogłaskałam, przytuliłam do piersi i odłożyłam na półkę.
- To może jednak pokazać kalosze? - zapytała troskliwie Ruda.
- Nie, dziękuję.
Sięgnęłam po swoje stare buty. Wzięłam jeden do ręki i zamyśliłam się.
- Ma pani tu kosz na śmieci?
- Mam, oczywiście.
- Proszę je wywalić, dobrze? - powiedziałam i udałam się w stronę drzwi.
- Ale jak to? - dobiegł mnie jej zaskoczony głos - Chyba nie zamierza pani boso iść?!
- Boso ale w ostrogach, droga pani... - oznajmiłam z godnością.
I wyszłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz