czwartek, 25 listopada 2010

Prawdziwy mężczyzna


Co roku zima zaskakuje drogowców. Tym razem zaskoczyła mnie. Chociaż może nie tyle zima, co…

Budzik zaświergolił jak zwykle, tuż po siódmej. Leniwie poprzeciągałam stare kości i wygrzebałam się z cieplutkiej pościeli. Poszłam obudzić Młodego a po drodze pstryknęłam wodę na kawkę. Dzień jak co dzień.
Już ubrani, napojeni i w wyśmienitych humorach, ruszyliśmy ochoczo w stronę parkingu. Coś biało kurna, pomyślałam. Po chwili zawahania odnalazłam swój samochód, który zazwyczaj jest bordowy, ale dziś był w tym samym kolorze co reszta aut. Biały. Zapakowałam Młodego do środka, żeby nie stał na zimnie, odpaliłam silnik, żeby się grzał i przystąpiłam do akcji „Skrobanie szyb”.
Najpierw dłuuugo szukałam skrobaczki, żeby wreszcie przypomnieć sobie, że latem posłużyła Młodemu za łopatkę i została na Mazurach na plaży. No trudno, zdarza się. Jak powszechnie wiadomo, potrzeba jest matką wynalazków, więc wyjęłam jakieś opakowanie od płyty, które od biedy mogło posłużyć za rzeczoną skrobaczkę. I rozpoczęłam skrobanie.
Kiedy już prawie kończyłam przednią szybę, usłyszałam za sobą miłe:
- Dzień dobry, sąsiadko!
- A witam, witam – odpowiedziałam grzecznie i odwróciłam się w stronę głosu.
- No i znów się zaczęło, co? – uśmiechnął się pan spod „jedenastki”.
- Ano, co poradzić. Się zaczęło.
- A co to? Nie ma pani skrobaczki? – zapytał, wskazując głową na moje „narzędzie”.
- Nie mam.
Sąsiad poszedł do swojego peugeota, wsiadł i odpalił. Następnie wysiadł ze skrobaczką w dłoni i zaczął skrobać moją tylną szybę.
- Ale…- zaczęłam.
- Pani skrobie przód, a ja tył – zarządził. – Będzie szybciej!
No kurna, to rozumiem! Nie zostawił kobiety w potrzebie! Ucieszona jak norka, z nową energią, skrobałam jak oszalała. Wspólnymi siłami, już po chwili, osiągnęliśmy zamierzony efekt.
- Nie wiem jak panu dziękować, sąsiedzie – wyszczerzyłam zęby. – Bo wie pan, ja już jestem spóźniona, za późno wstaliśmy i w ogóle. No nie przewidziałam tego skrobania.
- Pięć złotych się należy – mrugnął do mnie okiem i odszedł do swojego auta.
Roześmiałam się głośno, pomachałam mu ręką  i posadziłam swoją szanowną czteroliterową w samochodzie.
- Jak dobrze mieć sąsiada – zanuciłam pod nosem, zapinając pasy.
- Mamo? – zdziwił się Młody.
- Powiem ci synu, że są jeszcze prawdziwi mężczyźni na świecie! – oznajmiłam uroczyście i wrzuciłam „jedynkę”. Już miałam ruszać, kiedy sąsiad zapukał mi w szybkę.
- Tak? – zapytałam, uchylając lekko okno.
- A moja piątka, sąsiadko? 



Swoją drogą, ciekawe ile kosztuje skrobaczka…



zdjęcie z sieci

wtorek, 23 listopada 2010

Kogucik i kurki



Był piękny słoneczny poranek. Wszystkie zwierzęta z gospodarstwa, niecierpliwie czekały na pojawienie się pana Daniela. Wiadomo, przyjdzie człowiek to da  pić, wyprowadzi na łąkę, a czasem nawet poklepie po bolącym boku. Siedemnaście dorodnych krów, rasy autorce nieznanej, przeciągało leniwie stare gnaty w oborze.
- Ty, słyszysz to? – zapytała jedna z nich, Anielka,  koleżankę stojącą najbliżej.
- Co mam słyszeć? – ziewnęła Mućka.
- Kogutowi chyba znów odpierdziela…
- A faktycznie, dziób wydziera od samego rana – Mućka nastawiła zakolczykowane ucho.
Rzeczywiście. Z kurnika słuchać było ogólną wrzawę, oraz trzepot skrzydeł. Ponad ten harmider wybijał się donośny głos Pana i Władcy. Zaciekawione przyjaciółki podeszły do okna obory.
- Wynochaaa! – wrzasnął Kogut i z kopa wywalił drzwiczki kurnika. – Nie zniosę żadnego nieposłuszeństwa! Co to ma być za samowolka, ja się pytam?! Kto tu, kurka pieczona, rządzi? Ja czy wy?!
- Miało być inaczej – wrzasnęła w jego stronę Brązowa Kura, wykopana zaraz po drzwiczkach – Mieliśmy razem tworzyć kurnik! Dla dobra człowieka, o! Żeby jajek miał dużo! I forsy za jajka!
Więcej nie zdążyła wygdakać, gdyż na głowę jej spadła kolejna wykopana. Tym razem Żółta Kurka. Podniosły się obie i oburzone zaczęły otrzepywać pióra z piachu.
- Skandal! – zapiszczała Żółta. – Ja tyle dla niego zrobiłam! Byłam na każde jego żądanie, głaskałam po grzebieniu kiedy chciał, znosiłam mu robaki najlepsze! Od dzioba własnego sobie odejmowałam, żeby tylko on miał! I taka wdzięczność?!
- W dupie was mam, moje panie – powiedział, jak zwykle kulturalnie, Kogut i zamknął drzwi kurnika.
- W dupie? – zachłysnęła się Żółta Kurka i padła zemdlona na ziemię.
- No i co my teraz zrobimy? – zamyśliła się Brązowa Kurka.
- Nie wiem – zaszlochała Żółta, kiedy już trochę doszła do siebie. – Nie wyobrażam sobie życia bez Koguta… przyjdzie nam zginąć w rosole bez niego! Cóż my jesteśmy warte, bez męskiego skrzydła?
- Co ty bredzisz, na rany koguta?! O, przepraszam, wymsknęło mi się. Jak to sobie nie poradzimy? Oczywiście, że sobie poradzimy! I to jak!
- Tak myślisz? – Żółta otarła łzę skrzydełkiem i popatrzyła na koleżankę z nadzieją.
- Daj mi się chwilę zastanowić – powiedziała Brązowa. – Już ja coś wymyślę!
Przez chwilę obie szeptały tajemniczo. Oczy im się zwęziły, a na dziobach pojawił się lekki uśmieszek. Po piętnastu minutach narady, przybiły sobie „piątkę” prawym skrzydłem i przystąpiły do działania.
Brązowa Kurka wyszperała w garażu pana Daniela starą szmatę, kiedyś w kolorze białym, obecnie nieokreślonym. Zawiązała ją na badylku i tak uzbrojona podeszła do tylnej części kurnika. Zamachała energicznie. W małym okienku pojawił się wystraszony łepek Czerwonej Kurki.
- Czego tu machasz? – syknęła.
- Widziałaś jak nas Kogut potraktował?
- Widziałam. Zasłużyłyście sobie – ziewnęła z wyższością Czerwona. – Kura jest od tego, żeby jajka znosić, tak czy nie? I słuchać ma Koguta bezwzględnie. Jeszcze moja świętej pamięci babcia mnie tego uczyła.
- Czasy się zmieniły, Czerwona, nie musi być tak jak on chce.
- Nie?
- Ej, Czerwona, kiedy ostatnio cię Kogut pogłaskał? Kiedy pochwalił za wykonanie jajkowego planu ponad normę? – wyszeptała konspiracyjnie Brązowa.
- Porąbało cię? Co to za pytanie? Jasne, że nigdy – zdziwiła się Czerwona.
- A seks? Jesteś zadowolona? Znasz go przecież… po wszystkim odwraca się kuprem i zasypia. Czy tak powinna wyglądać współpraca? Nie czujesz, że on cię wykorzystuje?
- No może… - zamyśliła się Czerwona.
- A ziarenka? Wiesz, że on zgarnia dla siebie wszystko.  I najtłustsze robale wyżera.
- No wiem, wiem. Już schudłam siedemnaście deko…
- Słuchaj, my tu z Żółtą tworzymy nowy kurnik. Powiedz reszcie – wyszeptała Brązowa.
- A koguta macie?
- Znajdzie się, tylko musi być nas dużo, kumasz?
- Kumam.
- No. To do roboty! Musisz wszystkim powiedzieć.Wychodźcie powoli, pojedynczo, albo najwyżej dwójkami, żeby się nie zorientował za szybko, że to zaplanowana akcja.
- Dobra! – powiedziała Czerwona i schowała łepek.
Nie minęło pół godziny jak zaczęły z kurnika wychodzić kury. Powolutku, dostojnym kroczkiem, dziobiąc tu i ówdzie, wymaszerowały na podwórko. Kiedy już wszystkie były na zewnątrz i stały w równym rzędzie,  pojawił się też zaniepokojony Kogut.
- Co jest, kurka? – zapytał. – Spacerniak se urządziłyście? A jajka to ja mam znosić?!
- Przede wszystkim to grzeczniej, proszę – wystąpiła przed szereg Brązowa. – To jest bunt!
- Bunt- srunt! – syknął ze złością. – Wracać mi do kurnika, ale już!
Nikt się nie poruszył. Kury stały spokojnie, patrząc z politowaniem na miotającego się Koguta.
- Wy jesteście jakieś nienormalne! Zginiecie beze mnie! Jak chcecie żyć i funkcjonować samodzielnie?! Kto wam powie co czarne, a co białe, ślepaki?! A żeby was tak piorun jasny…!
Żółta Kurka wyszła przed swoje towarzyszki. Zachwiała się lekko, ale wreszcie stanęła pewnie i popatrzyła z satysfakcją na Koguta. Odchrząknęła i oznajmiła uroczyście:
- Mamy cię w dupie, drogi panie.
Koguta zatkało. Z niedowierzaniem wpatrywał się w zaciśnięte dzioby, które tyle razy wygłaszały pochwalne mowy na jego cześć.  
- Jaja… normalnie jaja – wyszeptał.
- Zapomnij – ziewnęła Brązowa.




sobota, 20 listopada 2010

Adonis



- Dzień dobry pani – ciepły, niski głos oderwał mnie od faktury za wywóz śmieci.
Podniosłam głowę i spojrzałam na mężczyznę. Wysoki do samego sufitu, krótko ostrzyżony blond Adonis stał przede mną i uśmiechał się uwodzicielsko. Ubrany w jakiś ciemny, elegancki płaszczyk skojarzył mi się z prezenterem pogody. Wiecie o co chodzi, olśniewający błysk równiutkich zębów i uśmiech nawet gdy mówi o nawałnicy, która zetrze w pył nasz dom.
- Dzień dobry panu – odpowiedziałam.
- Nie przeszkadzam? – mrugnął okiem.
Nie znoszę mrugaczy. Co to w ogóle za pomysł z tym mruganiem?
- Ależ skąd – odmrugnęłam lewym okiem. – W czym mogę pomóc?
- Bo wie pani, nie chciałbym pani cennego czasu zabierać… - znów mrugnięcie. Tik jakiś nerwowy ma, czy jak?
- Jestem w pracy. A to, niejako z urzędu, upoważnia pana do zabierania mi czasu – powiedziałam i skinęłam głową, żeby usiadł.
- Ja tylko na chwilkę – oznajmił, ale przysiadł jednym pośladkiem na krześle. Poprawił poły płaszczyka, żeby się nie pogniotły i założył nóżkę na nóżkę. Wyglądał jak pani Jaworowicz w męskim wydaniu.
- Mój Boże – Adonis westchnął teatralnie. – Jakie pani ma piękne oczy! Człowiek mógłby się w nich kąpać! A jakie rzęsy długie! Jak wachlarz!
- Dziękuję. A wiec, w czym mogę pomóc?
- A jaki kolor intensywny – zachwycał się dalej. Widocznie lubi długie wstępy. Czy tam występy.
- Pan też jest piękny niesłychanie – zapewniłam. – Ale z czym pan do mnie przybywa?
- Naprawdę pani tak myśli? – przeczesał palcami krótkie włoski i błysnął mi po oczach bielą zębów.
- Naturalnie. A więc…?
- Zastanawiam się… - zaczął powoli, jednocześnie patrząc mi głęboko w oczy – czy mogłaby pani udzielić kilku informacji. Chodzi mi o …
Tutaj obszernie wyjawił cel swej wizyty. Mówił powoli, często robiąc przerwy na oddech i poprawienie się na krześle.
Informacji udzieliłam, a jakże. Kiwał głową i zapisywał to co mówię w małym notesiku.
- Jest pani cudowna! – oznajmił w końcu i trzasnął notesikiem.
- Tak mówią – zgodziłam się chętnie.
- A czy gdybym miał jakieś jeszcze pytania, to mogę zadzwonić? – zapytał.
- Oczywiście. – Podałam mu wizytówkę.
Wziął kartonik do ręki, przeczytał i spojrzał na mnie zdziwiony.
- Ale tutaj są tylko numery firmowe?
- Zgadza się.
- Ale mnie chodziło bardziej, o pani prywatny numer telefonu… – mrugnięcie.
- A będziemy rozmawiać o ząbkowaniu naszych dzieci, czy o sprawach firmowych? – zapytałam słodko.
- To pani ma dzieci? – zdziwił się.
- Czwórkę: Alinkę, Bartusia, Dominika i Tomeczka… Tomeczek do szkoły idzie w przyszłym roku. A jak pięknie rysuje, mówię panu! Za to Alinka, niech pan sobie wyobrazi, jeszcze roczku nie ma a już próbuje chodzić!
- Aha. To znaczy… no gratuluję – zająknął się. – To znaczy… dzieci to skarb niewątpliwie.
- Właśnie! A już czwórka… - zawiesiłam głos i uśmiechnęłam się miło.
- Dziękuję pani za informacje. – podniósł się z krzesła.
- O dzieciach? O, o dzieciach to ja mogę długo! – zapewniłam.
- Nie, nie. – zamachał nerwowo rękami. – Dziękuję jeszcze raz i do widzenia!
- A do widzenia, do widzenia…

Czy ja jestem wredna, czy mi się tylko wydaje? 
Możecie nie odpowiadać ;-))


wtorek, 16 listopada 2010

śniegowy bałwan




Ostatnio mało tu bywam, ale niech mnie usprawiedliwi fakt, że pracy dużo, czasu niewiele, doba tylko dwadzieścia cztery godziny i tak dalej. Znacie to przecież. I pewnie dalej bym siedziała cicho, gdyby nie pewne wydarzenie…

Od rana bolała mnie głowa. Może to nie jest najważniejszy fakt tej historii, ale już spieszę wyjaśnić, że jak cokolwiek mnie boli to jestem zła. Nie tylko rozdrażniona, ale normalnie wściekła. Zwykle muszę sobie radzić ze wszystkimi „życiowymi kłodami”, kłopotami i tak dalej i sobie radzę doskonale. Natomiast kiedy ja, lub ktoś z rodziny choruje, czuję się bezradna jak dziecko i w tej bezradności zaczynam się gotować.
Siedziałam w pracy i obmyślałam plan ucięcia sobie głowy, kiedy zadzwonił telefon. Dźwięk dzwonka, zwykle tylko świergolący nieśmiało, tym razem brzmiał jakby stado oszalałych doboszy waliło w bębny. Niechętnie sięgnęłam po słuchawkę.
- Czy ja się dobrze dodzwoniłem? – wysapał Głos, zupełnie ignorując fakt, że się przedstawiłam. Z imienia, nazwiska i firmy.
- To zależy. A do mnie pan dzwoni? – zapytałam.
- No przecież, że do pani – zniecierpliwił się lekko.
- No to chyba dobrze. Dzień dobry.
- Dzień dobry, moje nazwisko Iksiński. Chciałbym się umówić na godzinę drugą.
- Oczywiście, zapraszam – odpowiedziałam.
- Ale zapisała pani? Iksiński. I jak Irena.
- Tak, zapisałam. Zapraszamy.
- Ale na drugą? Bo ja później mam wizytę u kardiologa. Musi być na drugą, bo nie zdążę…
- Tak jest. Zapisane. Na drugą, po południu – zaczęłam się rozpędzać. – Konkretnie na czternastą. Dzisiaj. Szesnastego listopada. Roku bieżącego!
- To będę! –  pan Iksiński ucieszył się wyraźnie.
- To czekam! – zawtórowałam równie radośnie i z ulgą odłożyłam słuchawkę.
Do czternastej przestała mnie boleć głowa. I może to byłby całkiem udany dzień mimo wszystko, gdyby nie to, że punkt czternasta przybył do mnie pan Iksiński we własnej osobie. Prezentował się nadzwyczaj dostojnie. Siwy, elegancko ubrany starszy pan z aktówką pod pachą. Z gracją ściągnął rękawiczki, odłożył na bok i zasiadł  na wskazanym przeze mnie miejscu. Przysiadłam po drugiej stronie biurka. Pan Iksiński wyciągnął dokumenty i spojrzał wyczekująco.
- A to pani będzie mnie obsługiwać? – zapytał.
- Owszem.
- A pani nie za młoda?
- Zapewniam, że mam wszelkie kwalifikacje, żeby pana obsłużyć.
- No dobrze – zgodził się łaskawie i w skrócie przedstawił sprawę z którą przyszedł.
Sprawa okazała się prosta jak gra w chińczyka. Po dziesięciu minutach doszliśmy do wspólnych wniosków, pan Iksiński złożył zamówienie, ja przyjęłam zaliczkę i nastąpiło ogólne rozluźnienie atmosfery. Mój klient poprawił się na krześle i rozpoczął miłą pogawędkę o pogodzie. No świetnie, możemy pogawędzić. Wymieniliśmy kilka uwag o tegorocznych powodziach, oraz o tym, że zima ma być wyjątkowo mroźna. Tematy, wydawać by się mogło, bezpieczne. A jednak…
- Ale wie pani, że jak śnieg duży spadnie, to znów będą korki? Rząd sobie na pewno nie poradzi!
- Rząd? Ze śniegiem? – nie załapałam związku.
- No pewnie! To nieroby są. Siedzą tylko i kawkę piją, i w nosie mają nas, mieszkańców Warszawy. A to przecież stolica! Wizytówka!
- Chyba wszędzie śnieg pada tak samo – wtrąciłam nieśmiało- Raczej nie patrzy, czy spadnie na stolicę, czy na dworzec kolejowy w Grójcu?
Staruszek wbił we mnie morderczy wzrok. Zrobiło mi się zimno, jakby już ten śnieg mi za kołnierz wleciał.
- Przez takie myślenie nie ma od dawna żadnych zmian na lepsze – wycedził. – Bo skoro pada to ma leżeć, tak? A ludzie mają chodzić i nogi sobie łamać, tak?!
- Ale…
- Żadne ale! To wszystko wina rządu!
Postanowiłam odpuścić. Wielokrotnie już miałam do czynienia z wariatami i nauczona doświadczeniem postanowiłam się miło uśmiechać. Ewentualnie przytakiwać od czasu do czasu. Może staruszek musi się „wygadać”? No trzeba zrozumieć człowieka…
- A pani na kogo będzie głosować w wyborach na prezydenta Warszawy? – zapytał nagle.
- Yyy, nie wiem jeszcze.
- No tak, mogłem się spodziewać. Na komuchów pewnie! – wrzasnął.
- Yyy…
- Albo gorzej! Na tego rudego nieudacznika!
- Ale on chyba nie kandyduje? On premierem jest, o ile mi wiadomo? – zdziwiłam się.
- To jest wszystko jedna klika! Banda! Granda! Rozbój w biały dzień! – pan Iksiński już cały rozgorączkowany mielił w dłoniach swoje rękawiczki i podrygiwał na krześle.
- Niech się pan nie denerwuje…
- A pani niech mnie nie poucza! I w ogóle to chciałem zrezygnować z zamówienia, o!
- Oczywiście, jak pan sobie życzy – Oczy już miałam chyba jak spodeczki deserowe.
- I proszę o zwrot zaliczki. I w ogóle to się spieszę!
- No wiem. Do kardiologa – podsunęłam usłużnie.
- Właśnie! Ja się przez to wszystko wykończę! I to też będzie wina rządu!

A ja głupia myślałam, że głowa mnie boli, bo ciśnienie niskie.
Ale teraz już wszystko jasne…