czwartek, 10 marca 2011

Awaria

Nie mam czasu na nic.
No nic.
Pozdrawiam ;)


wtorek, 1 marca 2011

Wywiad

Tylko u nas! Ekskluzywny wywiad z Gwiazdą, przyłapaną w wannie!


- Przepraszam, czy odpowie Pan na kilka pytań?
- Proszę bardzo...





- Czy lubi Pan kąpiele?
- Tak, ale wolę te w jeziorze, albo w basenie. Tam jest dużo miejsca, a w wannie to tylko się można umyć, ale nie można pływać. Rozumie pani?



- Rozumiem. A ma pan dziewczynę?
- Coo?! A co to za pytanie?!


- To jeszcze jedno...
- Idź już, kobieto, idź...



;-)))

niedziela, 27 lutego 2011

Blogowy zapychacz

...czyli zdjęcia. Różne.


 Czarna seria

                     W kolorze
      





Miłej niedzieli :-))

wtorek, 22 lutego 2011

czuja mam...


     Zaczęło się w nocy. Śniąc o potworach z kosmosu i o czarnoskórych kochankach ( standardowe moje sny, nie ma w tym nic dziwnego) ni z tego, ni z owego, nagle zerwałam się z łóżka i pobiegłam do pokoju Młodego. Niby spał spokojnie; ręce rozrzucone, oczy zamknięte, oddycha miarowo – nic, tylko wracać pod kołdrę. Ale coś mi mówiło, żeby zostać. I nagle Młody się przechylił oraz wdzięcznie puścił pawia na dywan  w samochodziki. Już pomijam nocne sprzątanie, ale skąd ja wiedziałam, że coś się wydarzy? Znaczy nie wiedziałam CO, ale miałam tzw. „czuja”, który kazał mi zerwać się z łóżka punkt czwarta nad ranem.
     W drodze do pracy wszystko było jak zawsze. Przystanek, zmarznięty nos, ukradkowe spojrzenia spod wełnianych czapek. Autobus prawie pusty, bo to już pora przedpołudniowa bardziej, niż poranna. Mnóstwo wolnych siedzeń, miedzy innymi moje ulubione, przodem do kierunku jazdy, po prawej stronie, zaraz na początku pojazdu. Zawsze tam siadam. Zawsze, ale nie dziś. Coś mi kazało iść dalej i usiąść na końcu. Na kolejnym przystanku wsiadł mocno zalkoholizowany mężczyzna. Brudny, śmierdzący, z plamami moczu na spodniach i słaniający się na nogach. Czy będziecie zdziwieni jeśli powiem, że wywalił się prosto na to „moje” siedzenie? Gdyby nie „czuj” miałabym go na swoich kolanach, głaskałabym go czule po tłustych włosach, wąchałabym aromaty przepoconego swetra… Stop! Wyobraźnia mnie kiedyś zabije. W każdym razie znów zadziałał „czuj” i uniknęłam tych niesamowitych atrakcji.
     W pracy Ruda zapytała, czy pijemy kawkę. Głupie pytanie, w dodatku retoryczne, więc tylko coś tam burknęłam, a Ruda pstryknęła czajnik.
- Wiesz, dzwonił pan Kowalski – powiedziała nasypując kawy do filiżanek.
- Ten pan Kowalski?
- Ten sam. Przyjdzie po południu.
Pan Kowalski jest naszym stałym prawie-klientem. Prawie, bo zawsze przychodzi tylko po to, żeby o wszystko wypytać. O cennik, o proces technologiczny, o powłoki, o zdrowie nasze i naszych dzieci i tak dalej. Jeszcze nigdy nic u nas nie zamówił, ale jako klient jest wierniejszy niż pies. Próbowałam sobie przypomnieć ile czasu się znamy i wyszło mi, że ze dwa lata.
- Dzisiaj zamówi, zobaczysz – rzuciłam od niechcenia.
- Taaa, wizje miałaś? – prychnęła Ruda.
- Zakładamy się?
- Możemy – zgodziła się szybko. – O to co zawsze?
- No.
- Stoi!
Nie będę wam pisać o co się zwykle zakładamy, żeby sobie reputacji do końca nie zepsuć. Jednakże faktem jest, że pan Kowalski przed chwilą przybył, złożył solidne zamówienie i jeszcze teraz go widzę z okna, jak stoi przy swoim samochodzie i rozanielony macha nam ręką. Wyraz twarzy Rudej powinnam pewnie litościwie przemilczeć, ale wredna jestem przecież, więc wam powiem, że oskarżyła mnie o konszachty z diabłem i właśnie siedzi przy swoim biurku i łypie na mnie wściekle.

A ja se tak myślę… czy ten „czuj” nie mógłby się objawiać wtedy, kiedy kumulacja w Lotto jest? Albo kiedy poznaję mężczyznę i wydaje mi się, że to właśnie TEN jedyny?
Jeśli ktoś wie, jak wywołać i oswoić „czuja”, proszę o kontakt mailowy.
Podzielę się.
Ale tylko kasą ;))



Źródło zdjęcia w sieci 



 

środa, 9 lutego 2011

wyginam śmiało ciało...



Przychodzi taki moment w życiu, że trzeba ruszyć tyłek. Mój właśnie nadszedł. Na fali noworocznych postanowień, wynalazłam sobie Szkołę Tańca, żeby w przyjemny sposób z kilogramami powalczyć. Tańczyć uwielbiam, i robię to namiętnie od zawsze, chociaż nigdy się nie uczyłam. Ale przecież podrygiwanie w rytm muzyki, to też taniec, tak?
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Sprawdziłam w necie godziny otwarcia, i wczoraj, późnym popołudniem zawitałam w szkolne progi.
Już w drzwiach minęła mnie grupka rozchichotanych gimnazjalistek. Przyznam, że lekko mnie to zbiło z tropu, bo oczami wyobraźni zobaczyłam siebie po pierwszej lekcji. Zdyszaną, spoconą, z połamanymi kończynami i z migotaniem przedsionków. A wokół tłum młodzieży, pokazujący sobie palcami świrniętą babę. Ale dobra, nie tylko święci garnki lepią, nie tylko małolaci mogą tańcować, tak?
Z  biciem serca słyszalnym w promieniu siedmiu kilometrów, podreptałam do kobiety, która siedziała za biurkiem. Wyglądała na recepcjonistkę. Młoda, szczupła, dystyngowana, popijała kawkę z mikroskopijnej filiżanki, odginając lekko mały paluszek. Na stole miała rozłożoną książkę, którą zamknęła, gdy tylko podeszłam.”Dziwne losy Jane Eyre” Charlotte B. – przeczytałam tytuł. Już bez większych wyrzutów sumienia przerwałam tę czytelniczą orgię.
- Dzień dobry!
- Witam, w czym mogę pomóc? – sztucznie uśmiechnęło się dziewczę i obejrzało mnie sobie od stóp do głowy. Znacie taki typ ludzi, którzy jak patrzą, to wydaje się, że rentgen w oczach mają? Podejrzewam, że torebkę też mi prześwietliła. Może mi podpowie gdzie ten kluczyk od skrzynki pocztowej, co go szukam od tygodnia…
- Chciałabym się zapisać na jakiś kurs tańca – powiedziałam uprzejmie. – Co może mi pani zaproponować?
- Proszę doprecyzować, co to znaczy „jakiś”? Towarzyski? – starannie wydepilowane kreseczki udające brwi, uniosły się na pięć centymetrów.
- Towarzyski, jak najbardziej – ucieszyłam się. – Ja uwielbiam towarzystwo!
- Dla początkujących, jak rozumiem?
- Tak jest! Początkująca, ale pełna zapału!
- Zajęcia raz lub dwa razy w tygodniu w zależności od wybranej grupy. Na jeden stopień kursu składa się z osiem godzin zegarowych, cztery spotkania po dwie godziny zegarowe – wyrecytowała.
- A jakich tańców się tam nauczę?
- Walc angielski, walc wiedeński, tango, samba, rumba, cza-cza, blues, polka, disco, dwa na jeden…
- Doskonale! – ucieszyłam się ponownie. – Wszystkie te tańce znam z pewnego programu telewizyjnego. Gwiazdy się uczyły przez tydzień każdego i takie tam… Może pani oglądała?
- Nie – odpowiedziało chłodno dziewczę.
- No nieważne. To ja poproszę. Znaczy zapisać się chcę.
- Czy ma pani partnera?
- Partnera? – zdębiałam. – Nie mam. Rozwiedziona jestem.
- Zatem nie mogę pani zapisać. Musi mieć pani partnera.
- Ale, że co? Bo do tanga trzeba dwojga? A nie mogę się samych moich kroków uczyć?
- Nie. Z kim pani będzie ćwiczyć?
- Zasadniczo mnie tam wszystko jedno – zamyśliłam się. – Mogę choćby z mopem, chodzi mi o naukę, zabawę, rozrywkę, wysiłek fizyczny połączony z przyjemnością i tak dalej. Rozumie pani?
- Nie.
- Aha – poddałam się. – A nie ma kursów dla kogoś, kto nie ma pary?
- Są.
- No, to jesteśmy w domu. To ja taki poproszę dla samotnych. Niekoniecznie rozwiedzionych.
- Taniec brzucha, czy na rurze? – zapytała i zaczęła przeglądać jakieś notatki. – Bo jak taniec brzucha, to może być w czwartki. Są wolne miejsca.
- A jak na rurze, to pewnie w piątki? – domyśliłam się.
- Dlaczego w piątki?
- Bo w soboty siup! Do klubu go-go!
- Nie rozumiem pani – powiedziała beznamiętnie.
- Ja żartuję – westchnęłam. Już mnie zaczynało to kamienne dziewczę irytować lekko.
- Zapisuje się pani, czy nie?
- Zapisuję – skapitulowałam. – Na czwartki, na taniec brzucha.
- Proszę wypełnić ten formularz, oraz wnieść zaliczkę. Zaliczka jest bezzwrotna, jeśli pani zrezygnuje w niewyjaśnionych okolicznościach.
- Jak w niewyjaśnionych okolicznościach, to pewnie mnie kosmici porwą – mruknęłam i zaczęłam wypełniać rubryczki.
- Proszę?
- Nic, nic. Znów żartuję.
- Ach tak.
Formularz wypełniłam, kasę wysupłałam z portfela i zapłaciłam.
- Do widzenia w czwartek i życzymy przyjemnej zabawy – powiedziało dziewczę obojętnie i wróciło do lektury.
- A dziękuję, dziękuję.
Już stojąc w drzwiach odwróciłam się na chwilkę.
- Ta co wyje na strychu, to Berta, jego była żona – powiedziałam.
- Słucham?!
- A  na końcu podpali chałupę, a Rochester oślepnie. Ale i tak się wszystko dobrze skończy, proszę czytać spokojnie. Do widzenia!

No dobra, wredna jestem. Marną mam satysfakcję.
Ale mam! :))





sobota, 5 lutego 2011

dzień dobry, kochanie...


- Przestaniesz, czy nie? – warknęłam.
- Ale, że niby co? – udawała zdziwienie Ruda.
- Zerkasz na mnie co chwilę i mnie rozpraszasz. Rozmazałam się, czy co?
- Nie, chyba nie – przyjrzała mi się uważnie.
- To bądź tak miła i się odczep. Faktury od Obcokrajowca trzeba wklepać, jeśli się nudzisz.
- A, bo wiesz… mam problem – westchnęła.
Westchnęłam i ja. Odsunęłam od siebie klawiaturę i postanowiłam poczekać. Jak powszechnie wiadomo, zwierzającemu (się) nie należy przeszkadzać. Musi sam, dobrowolnie i bez nacisków, z gardła wydobyć te swoje urzekające historie. Nie, nie nabijam się. Wiem co mówię.
- Bo mnie się wydaje, że Dawid kogoś ma – wydukała wreszcie.
- Tak? – zachęciłam.
- Tak.
Zagapiła się w okno i milczała. Zdążyłam już obmyślić listę zakupów na dziś, z psim żarciem włącznie, a ona dalej nic nie mówiła. Po czterech latach nie wytrzymałam:
- Dlaczego tak sądzisz, drogi Watsonie?
- Bo jakiś inny jest, wiesz?
- Aha.
- No.
- Cóż… - zaczęłam – to, że inny jeszcze o niczym nie świadczy. Każdy człowiek podobno się zmienia co siedem lat. Może już czas na niego nadszedł?
- Nie, nie. To nie to. On jest… podejrzanie miły, wiesz?
- To znaczy co?
- No na przykład mi mówi rano „dzień dobry, kochanie”. I mnie całuje.
- Nie może być! – zachłysnęłam się.
- Poważnie. Albo jak mówię, że ziemniaki się skończyły, to on od razu „ja pójdę, kochanie!”.
- Może lubi ziemniaki? – zapytałam głupio.
- No lubi, ale co to ma do rzeczy? Do tej pory wołami go nie można było z domu wyciągnąć, a teraz lata ze mną po sklepach i w ogóle nie jęczy, że za długo. Mało tego, często proponuje, że sam pójdzie. Wyobrażasz sobie?
- Nie – przyznałam szczerze. – Ale słuchaj, gdzie ty tu widzisz znaki, że on kogoś ma? No miły jest, po ziemniaki lata, nie jęczy… ale gdzie w tym wszystkim druga baba?
- Bo ja na to spojrzałam szerzej, wiesz? Jeśli kochanka ma na imię na przykład Krysia, i on by się zapomniał i do mnie tak powiedział, to awantura gotowa, nie? Dlatego sprytnie wymyślił i mówi do nas obu „kochanie”. Wredny jaki, no! Przebiegła szuja!
Ruda niemiłosiernie wykrzywiła twarz i gniewnie zacisnęła pięści.
- Zmarszczki ci się zrobią, nie krzyw się – poradziłam. - A z tym sklepem co?
- Głupia jesteś, czy jaka? Korzysta z każdej okazji, żeby z domu wyjść i tamtej esemesa pikantnego wysłać…
- Aha. Nie skojarzyłam ziemniaków z esemesem, przepraszam – wyjąkałam.
- Ale to jeszcze nie koniec – kontynuowała po chwili. – On mi mówi komplementy!
- I to tez niedobrze? – domyśliłam się szybko.
- Fatalnie! Bo on chce tym moją czujność uśpić, ot co! Ale nie ze mną te numery, Bruner…
- Ty świnio… - podsunęłam usłużnie drugą część cytatu.
- Dokładnie tak! – ucieszyła się. – Wreszcie załapałaś!

I tu się moja szanowna koleżanka pomyliła. Bo ni cholery nie załapałam. I teraz tak sobie myślę, że może bym zadzwoniła do Dawida i dyskretnie poprosiła, żeby on tę Rudą stłukł porządnie. Na moje oko, powinna się ucieszyć, a już na pewno się uspokoi.
Chociaż…
Babie to podobno nigdy nie dogodzi.







czwartek, 3 lutego 2011

pomylona


Pisanie nadal idzie mi jak krew z nosa, ale powiem wam, że tematy się garną do mnie stadami. Dlatego też, chociaż urlop blogowy mam nadal, to coś wam opowiem…

Siedziałam sobie grzecznie w pracy, przerzucając stertę papierów z jednego końca biurka na drugi, kiedy Ruda wrzasnęła:
- Kawa!
Zerwałam się na równe ( dwie ) nogi i odwrzasnęłam:
- Już robię!
Ponieważ natentychmiast wyobraźnia podsunęła mi obraz zemdlonej Rudej, wiszącej smętnie nad fakturami, z wywieszonym, spuchniętym z pragnienia jęzorem i machającej do mnie resztkami sił. Znam to uczucie, więc nie wahałam się ni sekundy, tylko świńskim truchtem pobiegłam w stronę stoliczka, na którym trzymamy czajnik. Elektryczny, żeby nie było.
- Skończyła się! – uzupełniła Ruda.
- Aha. – wyhamowałam w miejscu. – No to trzeba iść do sklepu.
- No trzeba. Ale wiesz, ja tu tego Kowalskiego rozliczam... – zawiesiła głos.
Popatrzyłam groźnie na tę bezczelną wykorzystywaczkę, ale w końcu się zlitowałam, ubrałam i poszłam.
Niedaleko naszego biura, znajduje się bazar. Ostatnio, pomiędzy swojskie budki z warzywami wpasowali się Azjaci ze swym majątkiem wszelakim. Piszę ogólnie „Azjaci” gdyż za cholerę nie odróżniam Chińczyków od Japończyków i odwrotnie,  a nawet jak oglądam film ze skośnookimi aktorami – do samego końca nie wiem kto jest kto. No tak mam i już.
Ale wracając do sedna; kupcy ci, przenieśli się tutaj ze Stadionu Dziesięciolecia. Kto zna, ten wie, że tam można było nabyć wszystko. Od płyt, poprzez „markowe” obuwie, na broni i napojach wyskokowych kończąc. Podobnież nawet granaty Pawlak tez tam kupował. Bo sąd sądem, ale… i tak dalej.
No nie wytrzymam z tym wstępem, rozgadałam się jak, nie przymierzając, przekupa bazarowa.
Zatem ponownie wracając do sedna; teraz to wszystko można kupić na pobliskim bazarku. I ja, jak ta sroka, nie umiem przejść obojętnie obok tych wszystkich stoisk. I pomimo, że NIE są mi potrzebne ani kalesony męskie rozmiar S ( większych nie posiadają) , ani przecudnej urody, wściekle różowe majtki damskie rozmiar XXS ( nie wejdą na mój tyłek, a innych nie posiadają - proste) to i tak zawsze stoję i się wgapiam. Znów mi się nasuwa porównanie do sroki, bo naprawdę ciężko mnie oderwać.
Zatem, po raz trzeci wracając do sedna; stałam i podziwiałam te wszystkie dobra bieliźniane, kiedy wzrok mój padł na zwykłe, czarne rękawiczki. A, że stałam tam już dość długo, to i ręce zdążyły mi zmarznąć. Ucieszona jak norka, że jednak coś mogę kupić ( akurat dłonie mamy podobnego rozmiaru) podeszłam i przyjaźnie zagadnęłam sprzedawcę:
- Ile te rękawiczki?
To, co usłyszałam w odpowiedzi brzmiało jak nazwa japońskiego, wypasionego auta i nijak nie przypominało fonetycznie, żadnej znanej mi cyfry.
- Ile? – upewniłam się.
Znów coś wymamrotał i dodatkowo zamachał rękami. I teraz, kurna, co zrobić? Wymyśliłam, że nie będą kosztować więcej niż dziesięć złotych, więc jak mu podam taki banknot, to po prostu wyda mi resztę. A ile faktycznie kosztują sama sobie obliczę. Prawda, że jestem genialna? Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Poproszę.
Patrzył na mnie i też szczerzył zęby, ale nie ruszył się na milimetr. Kiwnęłam głową w stronę rękawiczek, pokazałam paluchem i powtórzyłam:
- Poproszę te rękawiczki.
- Tak! Tak! – ucieszył się wyraźnie sprzedawca i rozciągnął w uśmiechu jeszcze szerzej ( o ile to możliwe) wąskie usta. Szybciutko zapakował rękawiczki w jakąś mini reklamówkę, więc natychmiast zaprotestowałam.
- Nie trzeba, dziękuję. Założę je od razu.
- Tak! Tak! – wrzasnął ucieszony i wpychał mi w rękę tę nieszczęsną siatkę.
Wyjęłam rękawiczki z siatki, założyłam na dłonie i oddałam reklamówkę.
- Nie trze-ba, dzię-ku-ję – powtórzyłam sylabizując.
Wiem, nienormalna jestem, ale wydawało mi się, że jak powiem głośno, powoli i wyraźnie, to zrozumie. Ni cholery nie zrozumiał. Patrzył na mnie jak na wariatkę, nic nie mówił, a w końcu wyciągnął rękę. Aha, trzeba zapłacić, jasne. Wyjęłam banknot dziesięciozłotowy. Wydał mi trzy złote reszty. No, to jesteśmy w domu, rękawiczki kosztują siedem złotych. Proste? Jak, za przeproszeniem, drut.
Bardzo zadowolona z zakupu, oraz własnej przebiegłości, ruszyłam w stronę sklepów spożywczych po tę nieszczęsną kawę.
- Pomylona! Pomylona!
Stanęłam jak wryta. Odwróciłam się szybko i ujrzałam „mojego” Azjatę, który z włosem rozwianym i przerażeniem na żółtym obliczu, biegł przeskakując kałuże.
- Pomylona! – darł się.
- Ale, że ja?! – postanowiłam się oburzyć. – O, przepraszam! Nie chciałam reklamówki- fakt. Ale żeby zaraz pomylona? Chyba przesada, co nie?!
- Pomylona – wysapał jeszcze raz, kiedy już stanął przede mną.
- Pro ekologiczna! – oznajmiłam i uniosłam dumnie podbródek. Podwójny, jakby kto pytał, ale mniejsza…
- Pomylona pani – upierał się i wciskał mi coś w rękę. Spojrzałam niepewnie. Moneta. Dwuzłotówka, zwyczajna, polska, nasza. Przyznaję, lekko zdębiałam. Patrzyłam na niego i musiałam mieć głupawy wyraz twarzy, bo uśmiechał się i kiwał energicznie głową, jakby mnie chciał zapewnić, że tym razem się nie pomylił.
Bo nie muszę tłumaczyć, że te rękawiczki to jednak pięć złotych kosztowały?

Kawę kupiłam, Rudą napoiłam, opadłam na własne, wysłużone krzesło i tak se siedzę i myślę. Bo może ja w ramach tego leniuchowania, języków bym się nowych zaczęła uczyć?
Taki japoński na przykład.
 Przydaje się nawet podczas robienia codziennych zakupów, nie?

さようなら Sayōnara!

K.