czwartek, 3 lutego 2011

pomylona


Pisanie nadal idzie mi jak krew z nosa, ale powiem wam, że tematy się garną do mnie stadami. Dlatego też, chociaż urlop blogowy mam nadal, to coś wam opowiem…

Siedziałam sobie grzecznie w pracy, przerzucając stertę papierów z jednego końca biurka na drugi, kiedy Ruda wrzasnęła:
- Kawa!
Zerwałam się na równe ( dwie ) nogi i odwrzasnęłam:
- Już robię!
Ponieważ natentychmiast wyobraźnia podsunęła mi obraz zemdlonej Rudej, wiszącej smętnie nad fakturami, z wywieszonym, spuchniętym z pragnienia jęzorem i machającej do mnie resztkami sił. Znam to uczucie, więc nie wahałam się ni sekundy, tylko świńskim truchtem pobiegłam w stronę stoliczka, na którym trzymamy czajnik. Elektryczny, żeby nie było.
- Skończyła się! – uzupełniła Ruda.
- Aha. – wyhamowałam w miejscu. – No to trzeba iść do sklepu.
- No trzeba. Ale wiesz, ja tu tego Kowalskiego rozliczam... – zawiesiła głos.
Popatrzyłam groźnie na tę bezczelną wykorzystywaczkę, ale w końcu się zlitowałam, ubrałam i poszłam.
Niedaleko naszego biura, znajduje się bazar. Ostatnio, pomiędzy swojskie budki z warzywami wpasowali się Azjaci ze swym majątkiem wszelakim. Piszę ogólnie „Azjaci” gdyż za cholerę nie odróżniam Chińczyków od Japończyków i odwrotnie,  a nawet jak oglądam film ze skośnookimi aktorami – do samego końca nie wiem kto jest kto. No tak mam i już.
Ale wracając do sedna; kupcy ci, przenieśli się tutaj ze Stadionu Dziesięciolecia. Kto zna, ten wie, że tam można było nabyć wszystko. Od płyt, poprzez „markowe” obuwie, na broni i napojach wyskokowych kończąc. Podobnież nawet granaty Pawlak tez tam kupował. Bo sąd sądem, ale… i tak dalej.
No nie wytrzymam z tym wstępem, rozgadałam się jak, nie przymierzając, przekupa bazarowa.
Zatem ponownie wracając do sedna; teraz to wszystko można kupić na pobliskim bazarku. I ja, jak ta sroka, nie umiem przejść obojętnie obok tych wszystkich stoisk. I pomimo, że NIE są mi potrzebne ani kalesony męskie rozmiar S ( większych nie posiadają) , ani przecudnej urody, wściekle różowe majtki damskie rozmiar XXS ( nie wejdą na mój tyłek, a innych nie posiadają - proste) to i tak zawsze stoję i się wgapiam. Znów mi się nasuwa porównanie do sroki, bo naprawdę ciężko mnie oderwać.
Zatem, po raz trzeci wracając do sedna; stałam i podziwiałam te wszystkie dobra bieliźniane, kiedy wzrok mój padł na zwykłe, czarne rękawiczki. A, że stałam tam już dość długo, to i ręce zdążyły mi zmarznąć. Ucieszona jak norka, że jednak coś mogę kupić ( akurat dłonie mamy podobnego rozmiaru) podeszłam i przyjaźnie zagadnęłam sprzedawcę:
- Ile te rękawiczki?
To, co usłyszałam w odpowiedzi brzmiało jak nazwa japońskiego, wypasionego auta i nijak nie przypominało fonetycznie, żadnej znanej mi cyfry.
- Ile? – upewniłam się.
Znów coś wymamrotał i dodatkowo zamachał rękami. I teraz, kurna, co zrobić? Wymyśliłam, że nie będą kosztować więcej niż dziesięć złotych, więc jak mu podam taki banknot, to po prostu wyda mi resztę. A ile faktycznie kosztują sama sobie obliczę. Prawda, że jestem genialna? Uśmiechnęłam się i powiedziałam:
- Poproszę.
Patrzył na mnie i też szczerzył zęby, ale nie ruszył się na milimetr. Kiwnęłam głową w stronę rękawiczek, pokazałam paluchem i powtórzyłam:
- Poproszę te rękawiczki.
- Tak! Tak! – ucieszył się wyraźnie sprzedawca i rozciągnął w uśmiechu jeszcze szerzej ( o ile to możliwe) wąskie usta. Szybciutko zapakował rękawiczki w jakąś mini reklamówkę, więc natychmiast zaprotestowałam.
- Nie trzeba, dziękuję. Założę je od razu.
- Tak! Tak! – wrzasnął ucieszony i wpychał mi w rękę tę nieszczęsną siatkę.
Wyjęłam rękawiczki z siatki, założyłam na dłonie i oddałam reklamówkę.
- Nie trze-ba, dzię-ku-ję – powtórzyłam sylabizując.
Wiem, nienormalna jestem, ale wydawało mi się, że jak powiem głośno, powoli i wyraźnie, to zrozumie. Ni cholery nie zrozumiał. Patrzył na mnie jak na wariatkę, nic nie mówił, a w końcu wyciągnął rękę. Aha, trzeba zapłacić, jasne. Wyjęłam banknot dziesięciozłotowy. Wydał mi trzy złote reszty. No, to jesteśmy w domu, rękawiczki kosztują siedem złotych. Proste? Jak, za przeproszeniem, drut.
Bardzo zadowolona z zakupu, oraz własnej przebiegłości, ruszyłam w stronę sklepów spożywczych po tę nieszczęsną kawę.
- Pomylona! Pomylona!
Stanęłam jak wryta. Odwróciłam się szybko i ujrzałam „mojego” Azjatę, który z włosem rozwianym i przerażeniem na żółtym obliczu, biegł przeskakując kałuże.
- Pomylona! – darł się.
- Ale, że ja?! – postanowiłam się oburzyć. – O, przepraszam! Nie chciałam reklamówki- fakt. Ale żeby zaraz pomylona? Chyba przesada, co nie?!
- Pomylona – wysapał jeszcze raz, kiedy już stanął przede mną.
- Pro ekologiczna! – oznajmiłam i uniosłam dumnie podbródek. Podwójny, jakby kto pytał, ale mniejsza…
- Pomylona pani – upierał się i wciskał mi coś w rękę. Spojrzałam niepewnie. Moneta. Dwuzłotówka, zwyczajna, polska, nasza. Przyznaję, lekko zdębiałam. Patrzyłam na niego i musiałam mieć głupawy wyraz twarzy, bo uśmiechał się i kiwał energicznie głową, jakby mnie chciał zapewnić, że tym razem się nie pomylił.
Bo nie muszę tłumaczyć, że te rękawiczki to jednak pięć złotych kosztowały?

Kawę kupiłam, Rudą napoiłam, opadłam na własne, wysłużone krzesło i tak se siedzę i myślę. Bo może ja w ramach tego leniuchowania, języków bym się nowych zaczęła uczyć?
Taki japoński na przykład.
 Przydaje się nawet podczas robienia codziennych zakupów, nie?

さようなら Sayōnara!

K.



12 komentarzy:

  1. Koniciła :) Później podpytam mena o więcej! Pracuje z japończykami to coś Ci tam zawsze podpowiem :) Pomylona :DDDD

    OdpowiedzUsuń
  2. Już pomijając fakt, że rozbawiłaś mnie do wypęku, to powiem Ci, że sprytna jesteś nad wyraz;-)
    To tak a propos kombinacji z ceną rękawiczek;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Akularku - no trzeba sobie jakoś radzić, tak? ;)) Jak się nie przewidziało, że japoński w zakupach niezbędny wręcz ;))

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry pomysł z tym nowym językiem! Jakby co mam słownik japońsko-polski, bo kiedyś chciałam się też uczyć, ale póki co nic z tego, więc słownik nieużywany chętnie i przystępnie odstąpię :)!

    OdpowiedzUsuń
  5. Natomiast znajomość języków przez Azjatów wyklucza często zrozumienie przez przeciętnego zjadacza chleba :)
    Moja córka chodzi do tzw. Tajlanda, bo jedzenie mają tam dobre i niedrogie. Ceny rozumie tylko dzięki temu, że zna cennik na pamięć :))!

    OdpowiedzUsuń
  6. Japońskiego? Jesteś pewna? W takim razie powodzenia;)

    OdpowiedzUsuń
  7. azjaci maja trudnosci z wymowa w kazdym jezyku, przynajmiej na poczatlu a niektorych liter nie sa w stanie prawidlowo wymowic wogole. To na przykladzie Chinczykow, Tajlandczykow i Koreanczykow.
    co do rozroznienia dziala to obie strony oni tez maja zagwozdke z jakiego panstwa Europy my pochodzimy? Mam na mysli rozroznienie Wlocha, , Francuza, Belga, Niemca itd.

    OdpowiedzUsuń
  8. Iwuś - dziękuję, ze słownika chętnie skorzystam ;)
    p.s. też lubię chińskie jedzonko ;) mniam ;)



    Nivejko - nie dziękuję, żeby nie zapeszyć ;)



    Lidio - niewątpliwie "mój" Azjata miał trudności ze zrozumieniem mnie, ale jakoś sobie poradziliśmy. W zasadzie zawsze można się rękoma posłużyć, tak? ;) I jednak się "dogadać" ;)
    Dziękuję i pozdrawiam:)

    K.

    OdpowiedzUsuń
  9. Przypomniało mi się...
    Przyjaciel mi dziś na gg zwrócił uwagę, że jakiś wyjątkowo uczciwy mi się ten sprzedawca trafił.
    Faktycznie. Ciekawe, czy któryś z "naszych" by biegł za klientką, żeby jej dwa złote oddać?
    Śmiem wątpić :))

    OdpowiedzUsuń
  10. Cóż za uczciwy Azjata ci się trafił.
    Znam taką jedną, z blogowego podwórka, która niedawno zdała egzamin z chińskiego. Jestem w szoku do dziś.
    Mój syn ostatnio stwierdził że też che, bo podobają mu się ich robaczki i domki jak piszą, i śmiesznie brzmią.
    Grunt to dobra motywacja

    OdpowiedzUsuń
  11. Gosia - fakt, język można sobie połamać ;)
    A Młody niech się uczy, niezależnie od motywacji, bo podobno jest zapotrzebowanie na tłumaczy ;)
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń