środa, 9 czerwca 2010

Długi weekend















Długie weekendy charakteryzują się tym, że są długie. A jeśli jedzie się gdzieś za miasto z ukochaną rodzinką wydają się nie mieć końca. Mają za to początek.

- A piłkę wzięłaś? – wrzasnął mój osobisty małżonek Konrad, nie podnosząc głowy.
Głowa ta, oraz część tułowia, tkwiła w bagażniku jego srebrnej „strzały’’, gdzie upychał starannie nasze rzeczy. Wszystkie absolutnie niezbędne, naturalnie. 
- Do siatki i do kosza – zaczęłam wyliczać, zaginając po kolei palce. -  A także badmintona i warcaby. Dwie książki, wesołą i smutną, bo nie wiem jaki będę miała nastrój…
- Do kosza? A gdzie ty tam chcesz grać w kosza? Na tej wsi… – prychnęła Hrabina z Młyna, która właśnie stała oparta o błyszczący samochód swojego męża. A mojego brata.
- Jakie te książki? – zainteresowała się ich córka, Karolina.
 Aż podniosłam brwi ze zdziwienia, bo czternastoletnie dziewczę nie wykazywało dotąd zainteresowania książkami. Albo dorasta, albo udaru dostała od tego czekania.
- Ja zamawiam warcaby! – zawołała babcia Grażka. – Na pewno będzie padać!
- Nie będzie, niech babcia nie kracze. Sprawdzałem – Konrad wynurzył się z bagażnika i otarł ręką spocone czoło.- No! Gotowe! Możemy ruszać.
- Świetnie! – ucieszyłam się i szarpnęłam za klamkę.
- Jeszcze czekamy na Mariana – przypomniała zimno Hrabina, zapalając kolejnego cienkiego papierosa. – Poszedł umyć ręce.
- Jestem, jestem! – krzyknął Mariano, zbliżając się do nas.
- A jeszcze dziadka nie ma – babcia rozglądała się niespokojnie.
- To o której my wyjedziemy? – zawyłam. – Zbiórka miała być o siódmej, żeby uniknąć korków!
- Korek nie zając, nie uciekniesz przed nim – zauważyła babcia filozoficznie i trochę bez sensu.
- To w ile samochodów jedziemy? – zapytałam nerwowo, bo jako osoba zorganizowana, nie znoszę działać bez planu. – Kto jedzie pierwszy?
- My – odezwała się Hrabina. – Mamy „sibi”.
- Matko święta! – przeraziła się babcia. – Co macie?!
- Spokojnie babcia, to takie radyjko, żeby wiedzieć czy można szybko jechać i czy policja gdzieś nie stoi – wyjaśnił jej Mariano.
- Radyjko? – ucieszyła się wyraźnie. – To dobrze, bo dziś jest audycja jednego księdza z Wrocławia. Jak on pięknie mówi, to nie macie pojęcia! Aż człowieka za serce łapie!
- Nas za nic nie złapie, bo na pewno nie będziemy tego słuchać – powiedziała Hrabina i czarnym butem na cienkim obcasie rozdeptała niedopałek. – Ruszajmy już, na litość boską! O! Jest dziadek…
- Czyli wy jedziecie pierwsi, z wami Karolina i pies. Następni dziadek z babcią. I pies. Na końcu ja z Konradem, plus Filip – powiedziałam.
- I pies! – uśmiechnęła się Karolina.
- Tak jest!
Wszyscy się roześmieli i przez malutką chwilkę, taką naprawdę malusieńką, miałam nadzieję, że to będzie udany weekend.

***

Po około stu kilometrach, w połowie drogi na działkę, zazwyczaj zatrzymujemy się w małym barku. Na tak zwany popas, oraz aby załatwić potrzeby fizjologiczne. Kiedyś robiliśmy po prostu kanapki i stawaliśmy w lesie, ale odkąd babcia dowiedziała się, co robią tam panie ubrane nadzwyczaj skromnie, zgłosiła stanowczy protest. W obronie moralności towarzyszących nam nieletnich. Oraz cnoty dziadka.
Zjechaliśmy zatem z głównej drogi i zaparkowaliśmy auta przed niewielkim budynkiem o wdzięcznej nazwie „Bar Przystanek”. Wysypaliśmy się z samochodów i raźnym krokiem ruszyliśmy do środka. Znaczy nie wszyscy. Karolina poszła odsiusiać psy a Hrabina oparła się o auto i wystawiła twarz do słońca.
- Ja nic nie jem – powiedziała. – Kawę mi tylko weźcie.
- Ależ dziecko, musisz coś zjeść, bo z sił opadniesz całkiem – załamała ręce babcia, która ma chyba wbudowany jakiś system kontroli napełnienia ludzkich brzuchów.
- Nie jestem głodna po prostu – ziewnęła Hrabina, której, jak żyję, głodnej nie widziałam. Podejrzewam, że się najada tylko kawą. A na deser pali papierosa.
- Ale…
- Dajcie spokój, nie jest głodna, no! – powiedziałam radośnie i popędziłam do wejścia. – Chodźcie!
Zamówiłam sobie pierożki, Młodemu frytki a Konradowi jakąś kiełbaskę z grilla. Co zamówili inni nie dosłyszałam, bo w tym momencie rozległ się wrzask, szczekanie psów oraz inne odgłosy świadczące o tym, że należy natychmiast wyjść przed bar. Wylecieliśmy wszyscy, jak jeden mąż. Oczom naszym ukazał się przedziwny widok. W tumanach kurzu, sapiąc i warcząc, walczyły dwa nasze psy oraz jeden obcy. Pośrodku tego wszystkiego stała zdezorientowana Karolina i ciągnęła raz jedną, raz drugą smycz. Na końcu trzeciej smyczy stała spokojnie nasza Sara a na niej… siedział jakiś miejscowy, brązowy kundel. Miałam nadzieję, że choćby z psiej przyzwoitości, widząc taką publiczność, przerwie wykonywaną właśnie czynność. A gdzie tam! Robił swoje i mogłabym przysiąc, że uśmiecha się pod nosem.
- Waruj! – wrzasnął dziadek nie wiadomo do kogo.
- Moja Sarunia! – krzyknął Konrad i podleciał do Karoliny. Wyrwał jej smycz i szarpnął, żeby absztyfikanta z Saruni zrzucić. Owszem, nawet zleciał. Stanął w niewielkiej odległości i patrzył na Konrada z nienawiścią.
- Boję się! – piszczała Hrabina do Mariano. – Zrób coś! Rozdziel ich! Pogryź!
Mariano zawsze słucha swojej żony, dlatego też, wpadł między walczące psy i bohatersko wyrwał psią nogę z innej psiej paszczy. Huczał przy tym gromko:
- A paszoł! Do nogi! Psia krew! Won!
Nawet ja słyszałam, że to sprzeczne informacje i pieski mogą się czuć nieswojo. Zupełnie jak Karolina, która nadal w szoku, stała pośrodku niewielkiego placu.
- Mamo! Co ja mam robić? – wołała zdezorientowana.
- Stój i nie ruszaj się! – wrzasnęła Hrabina cienkim głosem. – Albo się połóż! Może pomyślą, że nie żyjesz!
Karo, niewiele myśląc, walnęła o ziemię.
- Ale nie w kałuży, dziecko! – zawołała ze zgrozą Hrabina. – Masz nowe spodnie na sobie! Za dwieście złotych!
- Za ile? – zainteresowała się babcia, która stała obok. – Kupujecie jej spodnie po dwieście złotych? Pogięło was?
- Mamo, jak się mama wyraża przy dziecku! I skąd mama zna takie słowa?– zgorszył się Mariano, który właśnie rozdzielił walczące psy i otrzepywał się z piasku. Oraz naciągał nadszarpniętą nogawkę.
- Z radia, synu. Z radia. – powiedziała babcia z godnością.
Gdy sytuacja była już opanowana, Konrad zapytał:
- To co? Idziemy jeść?
Tym razem nikt nie był głodny. A mi przepadły pierogi.

***

- Pękł zawór i nie ma ciepłej wody – oznajmił dziadek wycierając ręce w ściereczkę.
- Jak to nie ma? Musi być. Ja się muszę odświeżyć po podróży! Jestem spocona! – powiedziała ze zgrozą Hrabina i aż podniosła się na leżaku.
- Jak chcesz to ja ci zagrzeję trochę wody – zaproponowała usłużnie babcia. – Przebierzesz się w kostium, staniesz o tu, przy drzewku, a ja cię poleję z wiaderka.
- Nie, dziękuję. – odpowiedziała chłodno Hrabina. – Mariano!
- Tak kochanie?
- Idź natychmiast to tego sołtysa, czy kogoś tam, i zapytaj czy można się wykąpać. Cena nie gra roli.
- Ale może poczekamy, kochanie, bo może dziadek naprawi ten zawór? Nie będziemy ludziom kłopotu robić… - zaczął niepewnie Mariano.
- Nie naprawię – wtrącił się dziadek. – Części nie mam. Musimy jakoś przeżyć.
- Super! – ucieszyła się Karo. – Mnie możesz babciu polać, już biegnę się przebrać!
- Mariano. W tej chwili idź do sołtysa – wycedziły wąskie usta. – A o kłopot się nie martw. Przecież zapłacimy tym ludziom za fatygę i możliwość skorzystania z łazienki. Jeszcze będą wdzięczni, zobaczysz.
- Ale…
- No idź już! – zdenerwowała się Hrabina. – Przecież ja cierpię, nie widzisz tego?!
- Tak, no dobrze, to idę. Zapytam. Tak.
- A i jeszcze coś – dorzucił dziadek. – Dopóki nie naprawię tego zaworu, to nie można spuszczać wody w toalecie. Bo wybije.
- Jezu – powiedziała z niesmakiem Hrabina. – Mariano, zapytaj też ile kosztuje nocleg.
- Zgłupiałaś? – zdziwiła się babcia. – Przecież przyjechaliśmy do nas, na działkę. Masz dach nad głową i chcesz obcym ludziom płacić?
- Ale się nie mam gdzie wysrać – powiedziała głośno Hrabina, zapominając o manierach.
I wszyscy spojrzeli na nią cieplej.

***

- Kasia! – babcia wychyliła się przez okno.
- Tak? – zawołałam.
- Poszłabyś do sklepu, co? Wysłałam dziadka po koperek, chyba z pół godziny temu, i jak poszedł to zginął! A mi już ziemniaki dochodzą.
- Dobra, mogę iść – odpowiedziałam i podniosłam się z koca. Odłożyłam książkę na stół, napiłam się soku i podreptałam w stronę wiejskiego sklepiku. Konrad z Filipem poszli nad jezioro, więc miałam nadzieję na minimum godzinkę spokoju, ale co tam. Obiad ważna rzecz.
Dziadka odnalazłam po dwóch minutach. Siedział spokojnie na trawce, w cieniu, i gawędził z jakimś miejscowym, popijając piwko.
- Dzień dobry! – powiedziałam grzecznie do nieznajomego.
- Pochwalony – odpowiedział i zrobił jakiś nieokreślony ruch głową.
- Dziadek, kupiłeś koperek? Babcia mnie wysłała za tobą.
- Zapomniałem, bo się w sklepie zagadałem. Możesz kupić sama? Bo ja tu omawiam z panem kwestię robaków…
- Robaków? – zdziwiłam się.
- No na ryby mnie pan zabierze z samego rana – dziadek cieszył się jak dziecko. – I pokaże mi gdzie szczupaki łapać. Bo szczupak to drapieżnik, wiedziałaś o tym? Na chleb się nie złapie.
- A to super – powiedziałam niepewnie. – A ty umiesz łowić ryby?
- Jeszcze nie. Ale człowiek uczy się przez całe życie, tak?
- Tak.
- No. Więc muszę nałapać robaków. Pan mówi, żeby mięso zakopać w ziemi i potem są robaki z tego.
- Ble – wyrwało mi się.
- Żadne ble – obruszył się dziadek. – Mamy jakieś mięso?
- Jakieś mamy, ale babcia ci nie da do robaków chyba. Poza tym to chyba musi potrwać te wykluwanie robactwa – zastanowiłam się. – Tak od razu nie będzie. Musi się mięso rozłożyć…
- Pani mądra. Szkolona. Widać od razu – powiedział z uznaniem brodaty mężczyzna i spojrzał na mnie ciepło. Pokraśniałam z dumy i urosłam z pięć centymetrów.
- A mogę iść z wami? – zapytałam. – Obiecuję nie gadać, nie płoszyć, ani nic. Będę sobie siedzieć cichutko i książkę czytać.
- A pewnie, że możesz, dziecko – zgodził się dziadek. – A jutro na kolację zjemy rybki własnoręcznie złowione przeze mnie! Zobaczysz!
Zjedliśmy. Chleb z masłem i serem. A dziadek jeszcze długo się suszył i owinięty puchatym kocem popijał gorącą herbatę z sokiem malinowym.
Kto mógł przewidzieć, że dziadek podskoczy z radości i mostek się pod nim załamie?

***

Po czterech dniach lenistwa, kiedy już wszystkie zapasy były wyjedzone a weekend zbliżał się do końca, ruszyliśmy w drogę powrotną. Pech chciał, że w tym samym czasie postanowiło wracać z wycieczki pół Polski. Nie wiem czy chociaż raz wrzuciliśmy trzeci bieg, korki były masakryczne! Dodajmy do tego prażące niemiłosiernie słońce i ogólne zniechęcenie podróżnych. Czułam się jak jajko gotowane na twardo, pomimo otwartych okien. Najlepiej podróż znosił Filip, bo z powodu powolnej jazdy, mógł mieć zsuniętą szybę i wyglądał sobie ciekawie na świat. Traf chciał, że przy drodze ustawili się handlarze.
- Mamo? – zapytał.
- Tak?
- A po co oni tutaj stoją? Co to za skrzynki? Sprzedają coś?
- Które? A tak. Sprzedają truskawki i grzyby. Ci państwo musieli wstać rano, nazbierać grzybków i teraz sprzedają. O widzisz? Te żółte to są kurki.
- Gdzie kurki? – zdziwił się. – Nie widzę żadnych kurek.
- Grzyby tak się nazywają. Kurki. – wyjaśniałam cierpliwie. Na tyle, na ile można być cierpliwym, siedząc od pięciu godzin w puszce sardynek.
- To bez sensu jest! – roześmiał się Filip.
- No, trochę – zgodziłam się szybko, żeby dyskusji nie prowokować.
Kawałek dalej stały panie, że tak powiem, innego rodzaju. To znaczy też sprzedawczynie i też naturalnych wyrobów, ale w innej postaci. Ubrane kolorowo i skąpo, zwróciły natychmiast uwagę Filipa. Wychylił się przez okno i zawołał wesoło:
- Cześć!
- Cześć mały! Jak tam? – rozległy się przyjazne głosy.
- A dobrze, dziękuję – powiedział grzecznie Filip. – A u was co?
- A nic, stoimy sobie. Gorąco, nie?
- No gorąco – zgodził się.- A macie grzyba?
- Że co?! - obruszyły się dziewczyny.
- Filip, schowaj się – syknęłam.
Kątem oka zobaczyłam, że Konrad z trudem zachowuje powagę. Szczerze mówiąc to dusił się ze śmiechu.
- Bo moja mama mówi, że macie. To macie w końcu, czy nie?
- Konrad, przyspiesz, proszę – spojrzałam błagalnie na swojego męża.
- Nie mam jak. Wszystko stoi – powiedział krótko. Najwyraźniej świetnie się bawił.
- Radzę ci, żebyś znalazł sposób – wysyczałam. – Bo już nic nigdy więcej ci nie stanie! Rozumiemy się?
Popatrzył na mnie uważnie, żeby się przekonać czy żartuję. Musiałam mieć poważną minę, bo włączył migacz i po chwili wyprzedził stojący przed nami samochód.
- I nie zobaczyłem w końcu tych kurek – powiedział z nieukrywanym żalem Filip.
- Jeszcze zobaczysz nie raz – uśmiechnął się Konrad. – Kurki są super, wiesz? Ale to musisz dorosnąć trochę. Zresztą wszystko ci kiedyś wyjaśnię.
Nie ma to jak męskie rozmowy. O kurkach.

***

Po kolejnych dwóch godzinach jazdy, o ile to można nazwać jazdą, postanowiliśmy się zatrzymać. Babcia z dziadkiem poszli w las, trzymając się za ręce jak para nastolatków. Mariano zajął się psami, Hrabina odpaliła setnego papierosa, a Karolina z Filipem pobiegli robić zdjęcia przydrożnym kwiatkom. Usiadłam ciężko na trawie i wyciągnęłam z plecaka butelkę wody.
- Chcesz? – szturchnęłam Konrada, który właśnie się przysiadł.
- No, daj.
Kiedy zaspokoił pragnienie, przypomniał sobie o innym. Pragnieniu.
- Ale nie mówiłaś poważnie… z tą groźbą?
- Z jaką groźbą? – nie załapałam.
- Z tym stawaniem.
- Oczywiście, że mówiłam poważnie – obraziłam się.
- Oj kotek, no… - podrapał mnie kawałkiem trawki za uchem.
- Miau, miau.
Roześmieliśmy się oboje a w oczach męża zobaczyłam znajomy błysk. Oznaczający zwykle kłopoty, ale zaćmienie jakieś na mnie zstąpiło i zignorowałam dzwonek alarmowy.
- Bo wiesz co? – wyszeptał mi w ucho.
- No?
- Moglibyśmy skoczyć tam, zobacz, jest jakaś górka. Nie będzie nas widać od tej strony.
- Tyś chyba oszalał!
- No kotek, no. Raz się żyje. Poczekają na nas w razie czego – zerwał się z ziemi i podał mi rękę. Wstałam i otrzepałam spodnie.
- Pójdziemy tylko obadać teren – powiedziałam.
- Oczywiście, oczywiście – zgodził się szybko.
Poszliśmy kawałek dalej, na górkę. Muszę przyznać, że piękny widok był stamtąd. Oczywiście podziwiałam zaledwie chwilę, bo zaraz leżałam na ziemi, do której przyciskało mnie dziewięćdziesiąt kilogramów miłości.
- Wariat – wysapałam.
- I za to mnie kochasz, nie? – powiedział Konrad i uśmiechnął się szelmowsko.
- Posłuchaj, weź no podrap mnie po lewej nodze – poprosiłam. – Coś po mnie chyba łazi!
- Nic nie łazi…
- Kiedy ja czuję, że łazi!
Oboje spojrzeliśmy w dół. Po nodze niewątpliwie coś łaziło. A konkretnie cały zastęp mrówek. A może i pułk czy tam szwadron, nie znam się.
Podejrzewam, że jeszcze nigdy ten las nie słyszał takiego wrzasku, jaki z siebie wydobyłam.
I raczej nigdy nie usłyszy.

***
- Mariano, no chodź już! – wrzeszczała Hrabina przez okno samochodu – Ile się można żegnać, na miłość boską?
- Idę, idę – odpowiedział potulnie mój brat i odwrócił się w moją stronę – To my jedziemy. Jeszcze raz dzięki za wszystko i trzymajcie się!
- No, wy też, pa.
Staliśmy na naszym parkingu. Dziadkowie odjechali już wcześniej. Filip spał skulony na tylnym siedzeniu naszego auta. Westchnęłam ciężko.
- To co, kochanie? – zapytał Konrad i objął mnie ramieniem - Kiedy następna wyprawa na Mazury?
- Nieprędko, skarbie – odpowiedziałam.
Niezwykle szczerze i z pełnym przekonaniem.







10 komentarzy:

  1. znowu świetne...czytało się jednym tchem...takie rodzinne potyczki pełne miłości...a Filip + panie z grzybem(he, he, he) = niesamowita niesamowitość -;)...anka

    OdpowiedzUsuń
  2. Ankowianko, cieszę się, że Ci się podobało ;) aczkolwiek to nie moja zasługa, to się "samo" napisało ;))Tym niemniej, cmokam mocno ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty z tymi mrówkami to miałaś jak Telimena w Panu Tadziu:)Zero wyczucia u tych owadów, no naprawdę:)ps. Nie rozumiem dlaczegóż tak się wzbraniasz przed rychło wyprawą na Mazury. Tak fajnie było:))cmoki:)

    OdpowiedzUsuń
  4. No widzisz Nikuś ;)) Wieszcz wymyślał, a mi się przytrafiło ;))
    A fajnie było, nie mówię, że nie ;) Tylko odpocząć muszę... po tym weekendowym odpoczywaniu ;))
    Buziak!

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękny opis rodzinnego weekendu :) Nie wyobrażam sobie tego w takim większym gronie.
    To ja już wolę we dwójkę albo najwyżej w trójkę.
    To teraz trzeba wypocząć po tym "odpoczynku", cooo :)))!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak to trzeba uważać co się dziecku mówi, ech...:-)
    Kapitalna historia jak zwykle:-)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Ladybird, dziękuję ;) A z dziećmi to jest tak, że zawsze wiedzą/słyszą/rozumieją więcej, niż nam się wydaje ;) A nawet jak nie rozumieją, i tak nie zawahają się użyć przeciw nam ;)
    Dlatego ostrożność, owszem, wskazana ;) Pozdrawiam ciepło również!

    OdpowiedzUsuń
  8. Najbardziej mi się podobało:
    "Czy panie mają grzybki" :) Sturlałam się ze śmiechu pod biureczko :)))!

    OdpowiedzUsuń