piątek, 10 grudnia 2010

Panczo




- Jezu, jaki jestem głodny – wyjęczał Jacuś, pokonując kolejne zaspy.
- Nie przesadzaj – powiedziałam. – Dwie godziny temu jedliśmy pizzę. Jeszcze nawet tego nie strawiłeś.
Szliśmy właśnie ulicą Grochowską. Jacuś, przez znajomych nazywany Panczo,  zgodził się mi pomóc przy zakupie nowego dywanu. Może nie liczyłam zbytnio na jego gust, ale wiedziałam, że jako tragarz sprawdzi się doskonale. Dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi, stalowe mięśnie pulsujące pod napiętą koszulką, chwilowo osłonięte zimową kurtką.
- Dwie godziny… już śladu po tym nie ma – zapewnił.
- Matko, ile można jeść! – prychnęłam. - Ja rozumiem, że chłop, że praca fizyczna i tak dalej. Ale czy ty nie przesadzasz?
- Wiesz…ja się nie umiem najeść do syta – stwierdził i zatrzymał się przy przystanku. – Zapalimy? Mamy jeszcze dużo czasu, dopiero piąta.
- No, możemy – wysapałam. – Ale tu chyba nie wolno palić? Jakaś ustawa nowa weszła, czy coś…
- A tam. Zobacz, jakoś nikt się tym nie przejmuje – powiedział i wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów.
Zapaliliśmy.
- Opowiem ci coś, chcesz? – zapytał.
- Pewnie…


To było zimą. Styczeń, może luty – nieważne. Mały, około ośmioletni chłopiec stał przed wystawą piekarni. Chuchał w zmarznięte ręce, jednocześnie nie odrywając wzroku od wyłożonych za szybą bułeczek. Ubrany w cienką kurtkę i zbyt duże buty, śmiesznie tupał, żeby pobudzić krążenie.  Przełykał ślinę i marzył, żeby stał się cud. Wyobrażał sobie, że nagle szyba pęka, rozpryskuje się na milion kawałeczków, a on chwyta szybko dwie gorące bułeczki i zanim ktoś zdąży zareagować zjada. Prawie czuł ten niebiański zapach, smak świeżego pieczywa, kruchość chrupiącej skórki, przyjemne ciepło rozchodzące się po podniebieniu i w żołądku. Nie jadł nic od wczorajszego wieczoru, kiedy to mama dała mu kawałek kiełbasy, której nie dokończył ojciec.
- Masz, zjedz – powiedziała i odwróciła głowę, jakby nie chciała spojrzeć dziecku w oczy.
- A tata nie chce?
- Już zasnął. Bądź grzeczny i zachowuj się cicho, dobrze? Nie chciałabym żeby się obudził… - poprosiła.
- Dobrze, mamo.
Przeżuwał ten kawałek kiełbasy w milczeniu, rysując palcem jakieś skomplikowane wzory na zniszczonym blacie stołu.
- Najadłeś się, synu?
- Tak – skłamał gładko.
- Może jutro zrobię naleśniki – powiedziała mama. – Albo zupę jakąś ugotuję.
- Super – uśmiechnął się z trudem.
Oboje wiedzieli, że to gra. Przecież bawili się w to co wieczór.

Kiedy mały chłopiec podrósł, skończył szkołę i poszedł do pracy. Przyniósł pierwszą wypłatę i z dumą położył na stole zwitek banknotów. Mama spojrzała na pieniądze  i uśmiechnęła się szeroko.
- Ile? – zapytała.
- Wystarczy – odpowiedział chłopak i mrugnął okiem. – Kup jutro mięso i co tam potrzeba. Zjemy kotlety, dobra? Po dwa na głowę! Albo po trzy!
- Przestań – roześmiała się mama. – Pochorujemy się!
- A co tam! I jeszcze coś słodkiego. Czekoladki jakieś, albo ciastka. Zrobimy sobie ucztę! A za miesiąc kupimy ci porządne palto, słyszysz? Nie będziesz już marzła. I czapkę ciepłą, i szalik – wyliczał podekscytowany.
 - Dobrze, dobrze – śmiała się mama i oczy jej błyszczały tak radośnie.
Niczego nie kupiła.
- No, mam wreszcie jakiś pożytek z syna! – mówił ojciec do sąsiada, odbijając kolejną butelkę łokciem. – Do roboty poszedł, odciąży trochę nas, starych. A nie tak ciągle na krzywy ryj jechał!

Za drugą wypłatę chłopak kupił bilet i przyjechał do Warszawy. Tego dnia, na dworcu, pierwszy raz w  życiu jadł zapiekanki. Najpierw kupił jedną, później drugą. Przełykając trzecią zamówił dwa hot-dogi. Kobieta z budki zgarnęła monety i popatrzyła na niego z niepokojem.
- Tylko mi tu nie zarzygaj stolika, bo zobaczysz! – ostrzegła.
- Nie ma obawy – wymamrotał.
Po chwili przepełniony żołądek zaczął się buntować. Chłopak kilka razy szybko przełknął ślinę. Pomogło.

Dzisiaj tamten chłopiec jest dorosły. Został kucharzem, ma stałą pracę, żonę i córkę. Jego rodzice zmarli wiele lat temu. Ojciec zapił się na śmierć. Matka dołączyła do niego pół roku później. Mężczyzna żyje spokojnie i uczciwie, tylko niektórzy czasem dziwią się, że ma taką obsesję na punkcie jedzenia.  I że zbiera wszystkie przepisy, książki kucharskie, a nawet ulotki z  knajp z żarciem na telefon.
- To taka gra – mówi wtedy i uśmiecha się tajemniczo.

- Dobra, jedzie nasz autobus – powiedział Jacuś i przydeptał niedopałek.
- Panczo?
- No?
- Naprawdę chcesz iść coś zjeść? – zapytałam.
Spuścił głowę, jakby ze wstydem.
- Naprawdę.









14 komentarzy:

  1. Bardzo smutna historia, a przy tym bardzo ładna. Bardzo mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Oczy mi się spociły ....;-)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że Panczo już nigdy nie będzie głodny...

    OdpowiedzUsuń
  4. Pozytywka, jak widzę, poszerzyłas emploi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oto przykład jak trauma dzieciństwa "rządzi" życiem dorosłego...

    OdpowiedzUsuń
  6. Akularniczko - okulary masz, to nie widać ;)

    Iwuś - ja też mam taką nadzieję.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ene - to akurat się "samo" napisało, ale dziękuję ;)

    Nivejko - to prawda. Najgorsze, że pewnych rzeczy się nie da zapomnieć.


    Scenki - Elu, niestety to "samo życie".

    OdpowiedzUsuń
  8. Samo życie, często tak bywa;) Smutna acz chyba z dobrym zakończeniem historia?;))

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja zmagam się z przyżyciami dokładnie odwrotnymi. W dzieciństwie byłem karmiony na siłę. Karany za brak apetytu.

    OdpowiedzUsuń
  10. Lady - tak, zakończenie chyba dobre... Panczo pochłonął dwa zestawy obiadowe i był mega szczęśliwy ;))

    Piotr - mi na siłę wciskali tylko szpinak... ble, do tej pory nie cierpię :)

    OdpowiedzUsuń
  11. uwielbiam szpinak...w dzieciństwie nigdy go nie jadłem. za to na widok zupy mlecznej mam nudności - w dzieciństwie musiałem ją jeść codziennie. chyab mamy już jakiś schemat wpływu kulinarnych przymusów z dzieciństwa na obecne poglądy kulinarne...

    OdpowiedzUsuń
  12. Piękna opowieść....

    OdpowiedzUsuń